Reklama

Piotr Polk: Bez lenistwa

Zawsze podchodziłem do zawodu aktora, jak do wielkiej przygody. Daję ludziom śmiech, wzruszenie, chwilowy i piękny rodzaj oderwania. Nie tworzę nowego, lepszego świata, raczej jego iluzję - mówi Piotr Polk.

Gdyby miał pan wybierać między aktorstwem a śpiewaniem, na który zawód spojrzałby pan przychylniejszym okiem?

Piotr Polk: - Kiedyś powiedziałem, że aktorstwo zawsze będzie u mnie numerem jeden, a śpiewanie przyjemnością. Różnica bowiem polega na tym, że w aktorstwie nigdy nie będę sobą, mam paletę barw, żeby wcielić się w kogoś innego, w muzyce natomiast mam tylko siebie, ale za to mogę przekazać o wiele więcej.

Dlaczego pan tak sądzi?

- Śpiewając, mówię o sobie, swoim prywatnym życiu. Oczywiście praca przed kamerą czy w teatrze jest przyjemna. Tutaj nie sposób się nudzić, bo każdy dzień jest niepodobny do poprzedniego. Nie siedzę osiem godzin w biurze z tymi samymi osobami, co i rusz poznaję nowych ludzi, jestem ciągle w nowych sytuacjach... A muzyka to dla mnie rodzaj oddechu, czas, kiedy mogę zrzucić z siebie sceniczny kostium, maskę. Te zawody związane są z bardzo ciężką pracą, pochłaniają mnóstwo energii, ale nie poświęcałbym im nawet minuty, gdybym nie czuł radości i satysfakcji z tego, co robię.

Reklama

Granie w serialach, koncerty, premiery teatralne. Do tego udział w akcjach społecznych i charytatywnych. Jak pan znajduje na to wszystko czas?

- Jak ktoś mi mówi, że nie ma na nic czasu, to wiem, że ma źle zorganizowany dzień. Ja w swoim kalendarzu zapisuję wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, nie pominę żadnego detalu. Są w nim zarówno dni zdjęciowe na planie "Ojca Mateusza", jak i wizyta u lekarza czy odbiór przesyłki na poczcie. I jeśli zanotuję, że tego a tego dnia mam ją odebrać o godzinie ósmej rano, zrobię to bez względu na to, co by się działo. Nie przesuwam obowiązków na później, nie ma u mnie lenistwa, a dzięki temu piętrzenia zaległości. Jedyną rzeczą, której nie jestem w stanie ogarnąć, to... zmęczenie. Ale zaraz mówię sobie: "Wiesz, ile osób chciałoby być tak zmęczonym, jak ty?".

To kwestia pana śląskiego charakteru?

- To rodzina ma przede wszystkim wpływ, jakim jest się człowiekiem, w jaki sposób podchodzi się do codzienności. W mniejszym zakresie region, tradycja czy obyczaje. Oczywiście młodej osoby nie da się przygotować raz na zawsze do zmierzenia się z życiem, które pisze przecież własne, często zaskakujące scenariusze. Ale na pewno daje podstawę, by mieć mocne nogi, by w razie upadku odczuć go jak najmniej dotkliwie i boleśnie.

- Nie odcinam się od Śląska, od ponad trzydziestu lat mieszkam w Warszawie, lecz nigdy nie ukrywałem, gdzie tkwią moje korzenie. Wychowałem się w pewnej tradycji, obyczajowości, a to z kolei dało mi poczucie godności oraz twardy, nieustępliwy charakter. Może dlatego zostałem niedawno laureatem Hanysa 2014, co bardzo mnie cieszy.

Ma pan również szansę na Telekamerę Tele Tygodnia...

- Już sama nominacja jest dla mnie rodzajem nobilitacji, docenieniem tego, co robię. Czuję się wyróżniony, mam powody do dumy, radości i szczęścia, choć zazwyczaj nagrody powodują, że stajesz się w naszym kraju nielubiany. Nie można jednak zapominać, że Telekamery to tylko wycinek zawodu aktora, nagroda za wieloletnią pracę. Gdybym ją dostał, byłby to dla mnie ogromny sukces, jeśli nie - pozostanę tym samym aktorem! I będę robił to samo, z tym samym zapałem i przekonaniem!

Święta Bożego Narodzenia spędzi pan z rodziną na Śląsku?

- W tym roku w Warszawie. I nie rozróżniam świąt "warszawskich" od "śląskich", bo w tych szczególnych dniach najważniejsza jest ciepła, rodzinna atmosfera, a nie to, jakie regionalne potrawy są na stole. W Warszawie mam większe pole manewru, jeśli chodzi o kolędowanie. Mam tu do dyspozycji akordeon i fortepian! Będzie klimatycznie i wesoło!

Rozmawiał Artur Krasicki.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy