Nie uznaje przerw na planie, bo rozpraszają aktorów! Nie toleruje jedzenia w pracy. Albo befsztyk (którego nienawidzi od dziecka), albo sztuka! Na domiar złego krzyczy! Ma reputację pracoholiczki. Nazwano ją tyranką.
Sama Olga Lipińska przyznaje, że kiedyś przepracowała bez snu 40 godzin. A jej norma to od 12 do 16 godzin w telewizyjnym studiu. Pewnego razu aktorzy 36 razy musieli zaśpiewać piosenkę, zanim uznała, że to jest wersja, o którą jej chodziło. Sekret jej niezmordowanej energii próbował wyjaśnić Czesław Majewski. Żartował, że najwyraźniej musi po kryjomu zjadać kurz, którego nigdy nie brak w telewizyjnych studiach i podgryzać kable, leżące wszędzie na podłodze.
A jednak z tą "tyranką" chcieli pracować najlepsi. I to nie przy jednym spektaklu, ale przez całe lata. Kreacje Piotra Fronczewskiego, Wojciecha Pokory, Janusza Gajosa, Barbary Wrzesińskiej czy Jana Kobuszewskiego w różnych kabaretowych cyklach Olgi Lipińskiej przeszły do historii polskiej telewizji wraz z postaciami pana Piotrusia, panny Basieńki i woźnego Tureckiego. Kiedy emitowano "Gallux Show", "Właśnie leci kabarecik", "Kurtyna w górę" i "Kabaret Olgi Lipińskiej", ulice się wyludniały. A wiele powiedzeń, jak choćby: "Czy mam grać?" lub "To jest parodia nie teatr" weszło do potocznej polszczyzny i pozostało w niej do dziś.
Oldze Lipińskiej udało się połączyć humor poetycki, abstrakcyjny, rodem z twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, ze zjadliwą satyrą, efektem uważnej obserwacji rzeczywistości. "Przyglądam się ludziom i zastanawiam. Co się stało temu, że jest chory z zawiści? A dlaczego tamten jest sfrustrowany albo wpada w depresję? Co sprawia, że w jednym sklepiku towar jest ułożony starannie, a w innym panuje kompletny chaos?" - mówiła.
W czasach PRL kpiła z absurdów systemu. W III RP też się jej wiele rzeczy nie podobało. Zauważała, że do starych patologii codzienności doszły nowe: chciwość, kult konsumpcji i fałszywa religijność na pokaz. "W rezultacie przyczepiono mi komuszą gębę" - mówi Olga Lipińska. Czy się tym przejęła? Nie bardzo, bo już taka jej natura, że zawsze ma własne zdanie i musi być w opozycji. "Uważają, że jestem konfliktowa, taka, śmaka i owaka. No i dobrze. Nie umiem być miła i usłużna, to fakt" - dodaje.
Mówi, że to może być wynik dosyć chłodnego domowego wychowania. Nigdy nie była chwalona, nie usłyszała, że jest małą księżniczką. Dobrze za to zapamiętała słowa "Nie popisuj się" i "Nic z ciebie nie będzie". Wyrastała w domu kobiet, bo dziadek zmarł przedwcześnie, a ojciec zginął pod koniec wojny. Babcia, spokojna i małomówna,prowadziła fabryczkę wyrobów kowalstwa artystycznego - lamp, bram i balustrad. Matka żyła "przy babci", a po jej śmierci sprzedawała kupione przez nią nieruchomości.
Wybuchowa i pogrążona w lekturach, nie ukrywała, że córka często jej przeszkadza. "Co ja mam zrobić z taką pokraką? Nie dość, że ma krzywe zęby i stawia nogi do siebie, to jeszcze bez przerwy choruje" - stwierdziła kiedyś. "Za to jest bystra, a z brzydoty może wyrośnie" - broniła wnuczki babcia. Nadmiar lektur dziewczynki zaowocował... kłopotami w szkole. Kiedy pani nauczycielka pytała pierwszaki, co umieją, powiedziała, że ostatnio czytała "Ballady i romanse" Mickiewicza. "Kłamiesz, dziecko" - stwierdziła pani, pewna, że trafiła się jej mitomanka. Olga wstała, wyrecytowała całą "Świteziankę", zebrała swoje rzeczy do tornistra i poszła do domu. Potem, niemal siłą doprowadzana do klasy, nudziła się śmiertelnie, błądziła myślami i zbierała marne oceny. Ksiądz katecheta pozbył się jej z lekcji religii, bo zadręczała go kłopotliwymi pytaniami. Szkolny koszmar zaczynał się jeszcze przed lekcjami. Lekarz stwierdził, że Olga jest niedożywiona. Na śniadanie dostawała więc w domu befsztyki i wątróbki, jedne i drugie krwiste. Obrzydliwe!
Jeszcze przed maturą doszła do wniosku, że chce żyć na własny rachunek. Dostała pracę w raczkującej telewizji. Zdała do szkoły aktorskiej. W pewnym okresie łączyła studia, pracę i działalność w Studenckim Teatrze Satyryków, gdzie poznała przyszłego męża Andrzeja Wiktora Piotrowskiego, zwanego Piotrusiem. Zapowiedziała mu, że nigdy za niego nie wyjdzie. Potem zmieniła zdanie.
Mąż, dziennikarz radiowy, dawał jej poczucie absolutnej akceptacji i bezpieczeństwa. Był też doradcą w sprawach artystycznych, a nawet... modowych. Kiedyś Olga Lipińska przeżyła fascynację innym mężczyzną, który robił dla niej romantyczne, szalone rzeczy. I zaczęła myśleć o przyszłości z nim. "Próbowałam wyobrazić sobie nowy dom, pokój po pokoju. Złapałam się na myśli, że musi być gdzieś jeszcze gabinet Piotrusia - wspomina. - Zrozumiałam, kogo tak naprawdę kocham". Poszła do prezesa TVP. Poprosiła o wysłanie gdzieś daleko na staż. Włodzimierz Sokorski zrozumiał. Pojechała do Francji. Była szczęśliwa z mężem aż do jego śmierci w 1996 r.
W telewizji na początku była "dziewczęciem do wszystkiego". Między innymi zapraszała gości do programu "Tele-Echo", gdyż stwierdzono, że "sprawia wrażenie osoby kulturalnej". Musiała przy tym pokonać paraliżującą ją od dziecka nieśmiałość. Zresztą w porze emisji na żywo nawet poważni dyrektorzy telewizji nosili tablice z napisami, taszczyli rekwizyty czy podawali kostiumy.
Zaczęła reżyserować najpierw latem, gdy Aleksander Bardini wyjeżdżał na wakacje, potem już jako pełnoprawny twórca. Po dramatach przyszła pora na kabaret. Chciała, by nie był błahą rozrywką, nawet kosztem irytowania części widzów i "szargania świętości". Wyróżniono ją "za obronę rodaków przed niemyśleniem".
Na wymuszonej emeryturze tęskni za telewizyjnym stresem. "Teraz śni mi się studio - pisze. - Czuję ten zapach, widzę aktorów, potykam się o kable, denerwuję, bo coś jak zwykle nie wychodzi. Jestem w tym śnie szczęśliwa. Jeżeli byłam w życiu od czegoś uzależniona, to od pracy".
IP