Reklama

Marcin Daniec: Uczuciowy facet

Można z nim porozmawiać dowcipnie, ale też całkowicie poważnie. Kocha swoją pracę, jednak najważniejsza jest dla niego... rodzina!

Od najmłodszych lat wiedział, że potrafi rozśmieszać ludzi. I z powodzeniem wykorzystał to w dorosłym życiu. Ale Marcin Daniec (56 l.) nie jest tylko artystą kabaretowym. Przede wszystkim jest głową rodziny: kochającym mężem i ojcem dwóch wspaniałych córek.

Z badań wynika, że londyńczycy śmieją się podobno 17 razy na dzień...

Marcin Daniec: - Zaczynamy od pytania stricte politycznego. Przyznam, że to dość niebezpieczne! Zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś pani na mnie nie nasłał.

Bez obaw! Pytam, ponieważ wydaje mi się, że Polacy robią to znacznie rzadziej.

Reklama

- Zawsze uważałem, że Anglikom, Amerykanom i Niemcom znacznie łatwiej zachować dobre poczucie humoru. Jeżeli ktoś zarabia kilka tysięcy dolarów czy też euro miesięcznie, to ciężko się nie uśmiechać - prawda? Dlatego robią to od rana do nocy. My natomiast uśmiechamy się rzadziej, ale za to o wiele serdeczniej. I nie z byle powodu!

A mnie się wydawało, że posępne miny to nasza specjalność.

- Teraz to jeszcze bardziej obawiam się tej rozmowy. Wydaje mi się, że chce mnie pani przekonać do tego, że Polacy nie mają poczucia humoru. Dlatego kategorycznie protestuję!

Ale chyba przyzna pan, że jeżeli już się śmiejemy, to raczej tak półgębkiem i dosyć nieśmiało, żeby nie powiedzieć - z zawstydzeniem...

- Nie zawsze jest nam do śmiechu. Żyjemy według reguły: od pierwszego do pierwszego. Ledwo wiążemy koniec z końcem. W pożyczaniu pieniędzy, w takim lawirowaniu ekonomicznym, osiągnęliśmy chyba mistrzostwo. Ale gdy już zbliża się czas zabawy, to wówczas bawimy się po stokroć. Jesteśmy spontaniczni, uśmiechnięci i bardzo radośni. Moim zdaniem, mamy najcudowniejsze poczucie humoru na świecie!

Kiedy zorientował się pan, że dzięki panu na twarzach innych pojawia się uśmiech?

- To było dawno temu, bo jeszcze w... przedszkolu.

I pamięta pan swoje pierwsze występy?

- Oczywiście! Dyrektorka przedszkola, pani Ziuta, zawsze zatrudniała mnie do wszystkich przedstawień. Jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci. Dostałem rolę górala. Otrzymałem prawdziwą, maciupeńką ciupagę, białe spodenki z parzenicami i skakałem przez ognisko, które... na szczęście nie było prawdziwe. To były czasy!

A domownicy również mieli okazję podziwiać pański talent?

- Nie mogło być inaczej! W wieku pięciu lat byłem reżyserem i scenarzystą. Na moje spektakle przyjeżdżały moje ciocie - Marynia i Terenia.

Można powiedzieć, że talent odziedziczył pan w genach?

- Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Moja mamusia była artystką. Gdyby nie sytuacja rodzinna, na pewno studiowałaby w szkole teatralnej. A tak swoje umiejętności mogła prezentować tylko na rodzinnych przyjęciach i ogniskach. Impreza bez Hani to nie była impreza.

Panie Marcinie, niech się pan przyzna: jaki jest pan prywatnie?

- Jestem uczuciowym facetem. Tylko proszę to napisać mniejszą czcionką, żeby koledzy nie zaczęli mi dokuczać... A tak na serio, to dobrze mi z tym. Niekiedy na wzruszającym filmie potrafi mi się zakręcić w oku duża, męska łza. Nie mam obsesji bycia dyżurnym satyrykiem od godziny 6:00 do 23:59.

A jakim jest pan ojcem?

- Najlepszym na świecie!

Dowcip towarzyszy wychowywaniu córek?

- Staram się, żeby tak było. Moje córki miały, mają i dzięki Bogu będą mieć poczucie humoru. Tego nie da się nauczyć. Z tym trzeba się urodzić. I wiem, że Karolce i Wikusi nigdy tego nie zabraknie. Patrzymy na świat przez różowe okulary, z ogromnym przymrużeniem oka. Proszę mi uwierzyć, tak dużo łatwiej się żyje...

Słyszałam wręcz, że rośnie panu w rodzinie konkurencja!

- I to spora! Moja młodsza córeczka Wiktoria już garnie się na scenę. Ma swój dyżurny żart o blondynkach. Występuje z nim co jakiś czas. Pozwolę sobie go zacytować. "Blondynka mówi do blondynki: Co jest bliżej? Warszawa czy Księżyc? A druga odpowiada: Hello?! Księżyc widać!".

Chciałby pan, żeby córka była artystką?

- Do niczego jej nie zmuszam. I nie mam też zamiaru udawać, że będę ją chronił przed tym zawodem. Jeżeli wyczuję, że naprawdę ma talent, to będę robił wszystko, żeby została artystką. To wspaniały zawód. Trudny i wymagający, ale dający wiele satysfakcji.

I pan Wiktorię z tym oswaja?

- Czuję się tak jak instruktor w szkole nauki jazdy tłumaczący kursantom, gdzie jest hamulec, a gdzie kierownica. Kiedy zabieram Wikusię na festiwale, ona jest najszczęśliwszą dziewczynką na świecie! I przyznam się jeszcze do czegoś. Już nieraz myślałem, jak byłoby cudownie, gdyby kiedyś miała szanse występować na prestiżowych festiwalach. Miałbym wtedy chyba ze cztery metry wzrostu i szedłbym dumny na piechotę z Opola do Krakowa! Albo jeszcze dalej!

A rozpierała pana duma, gdy został pan dziadkiem?

- To wyjątkowe uczucie! Moja starsza córka Karolka wie, że będzie mogła na mnie liczyć w każdej sytuacji. Mówi, że jestem szalonym i fantastycznym dziadkiem. Ale odkryciem sezonu jest jej macocha! Moja żona jest najcudowniejszą przyszywaną babcią na świecie. Jest też matką chrzestną Julki.

Czyli dziadkowie rozpieszczają wnuczkę do granic możliwości?

- Prezenty dla Julki kupuje moja żona. Dziadek robi Kaczora Donalda, chodzi na czworakach... Dni, kiedy spotykamy się w szóstkę, są super. Nie ma mowy, aby cokolwiek oderwało mnie wtedy od rodziny.

Bo kluczem do szczęścia jest zgrana rodzina?

- Od czasów Mieszka I aż po dziś Polacy zapytani o to, co jest w życiu najważniejsze, odpowiadają, że rodzina, zdrowie i praca. Tylko panowie z Wiejskiej usilnie próbują nam wmówić, że jest inaczej. Ich zdaniem najważniejsze jest Euro, dofinansowania albo małe sądy... Ale my wiemy swoje!

Rozmawiała: Alicja Dopierała

Najlepsze programy, najatrakcyjniejsze gwiazdy - arkana telewizji w jednym miejscu!

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Daniec | Kocha
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy