Krzysztof Gosztyła: Rozpoznają mnie po głosie
Głos Krzysztofa Gosztyły doskonale znają wszyscy słuchacze Teatru Polskiego Radia. Widzowie zaś kojarzą go m.in. z roli weterynarza Fusa z "Blondynki". Aktor zdradza, za co lubi ten serial i postać swojego bohatera.
Widzowie pokochali "Blondynkę". Wiadomo już, ze powstanie kolejna seria. W czym, według pana, tkwi sukces tej produkcji?
Krzysztof Gosztyła: - To przede wszystkim zasługa reżysera Mirosława Gronowskiego. Poza tym, to serial dla ludzi, którzy nie zarabiają wielkich pieniędzy. Mnóstwo osób, które obserwujemy na co dzień, żyje skromnie. Dlatego mogą utożsamić się ze skromnym bohaterem. Moim punktem odniesienia w tej, i wielu innych sprawach, jest moja, nieżyjąca już mama. Zawsze myślę sobie: - Co by na to powiedziała? Co by z tego zrozumiała? I to jest właśnie serial dla niej. Dla zwykłych ludzi...
Życie uczuciowe pana bohatera to wzloty i upadki.
- Wszyscy, którzy spodziewają się rychłego małżeństwa doktora Fusa z Jasiunią (Iza Dąbrowska), będą musieli jeszcze trochę na to poczekać. Na początku były jasne sygnały rozwoju tej relacji, ale potem znowu cisza! Fus, jako zatwardziały kawaler z odzysku, poczuł, że Jasiunia depce mu po odciskach, więc zrobił parę kroków w tył.
W domu też otacza się pan zwierzętami, jak doktor Fus?
- Mam psa i kota, taki komplet w zupełności mi wystarcza.
Udało się panu zgłębić tajniki pracy weterynarza?
- Przy każdej roli człowiek się czegoś dowiaduje. Wcześniej nie podejrzewałbym, że odbierając poród u krowy, wielu weterynarzy wyłamuje sobie bark lub obojczyk! To zajęcie wymagające wielkiej siły, o czym miałem okazję się przekonać na planie.
Zdjęcia do "Blondynki" kręcone są w Supraślu. Podlaskie krajobrazy zapewne cieszą oko mieszczucha?
- Każdy taki wyjazd to dla mnie szansa poznania nowych krajobrazów lub zobaczenia, jak dziś wygląda region, w którym dawno się nie było. Mam poczucie, że nie kręcimy serialu, ale film w odcinkach. Nie mamy zdjęć w hali, wszystko odbywa się w plenerze, co też znacząco wpływa na atrakcyjność "Blondynki".
Występuje pan także w Teatrze Polskiego Radia. Zdarza się, że ludzie rozpoznają pana dopiero po głosie?
- Zdarza się, bo są ludzie, którzy słuchają wyłącznie słuchowisk radiowych. Stałą publiczność Teatru Polskiego Radia stanowi ok. miliona osób, więc trudno się dziwić, że dla nich jestem przede wszystkim głosem. Dla niektórych jestem też tym aktorem z "Tabu" Andrzeja Barańskiego, inni zaś pamiętają mnie z tytułowej roli w serialu "Dziki". Na przestrzeni lat trochę się zmieniłem i czasem ludzie nie są pewni, czy ja to faktycznie ja, aż do momentu, gdy się odezwę. Nie czuję się jednak lektorem i nie lubię tego słowa.
Dlaczego?
- Powinniśmy je zarezerwować dla tych, którzy czytają tzw. listę dialogową filmów obcojęzycznych - to są lektorzy. Zresztą często znakomici, ale zadaniem lektora jest nie zwracać na siebie uwagi i nie odrywać od rzeczywistej akcji w filmie. Moim zadaniem, jako aktora czytającego, jest za każdym razem interpretować. Lektor nie może tego robić, a ja mam obowiązek interpretować, bo inaczej zanudziłbym słuchaczy. To są zupełnie inne zadania.
Rozmawiała Paulina Masłowska.