Krystian Wieczorek superherosem
Nie imponuje mu wielki świat, ani wielkomiejskie życie. Gdy tylko może, Krystian Wieczorek ucieka w góry, które są dla niego azylem, lub do rodzinnego Strzelina na Dolnym Śląsku.
Nie ma pan czasem ochoty rzucić wszystkiego w diabły i zaszyć się gdzieś z dala od zgiełku wielkiego miasta?
Krystian Wieczorek: - Mam takie miejsce, które jest dla mnie odskocznią - to Szklarska Poręba i Jakuszyce. Ale nie mam zamiaru porzucać Warszawy. Czasami siedzę w górach nawet pięć miesięcy, oczywiście z przerwami. A wtedy mogę do woli się wyciszać i biegać po bezdrożach. Góry to mój azyl. Nigdy nie ukrywałem, że Warszawę traktuję jako miejsce do pracy, a nie do życia. Nic się pod tym względem u mnie nie zmieniło.
A pracy w stolicy jest sporo...
- Nie narzekam. Szukam balansu między pracą a pasjami. Zresztą, życie jest pracą, a praca jest życiem. Jedno się z drugim łączy. Praca czasem jest absorbująca, męcząca, a czasem piękna.
Podobają się panu okolice Białej Podlaskiej, gdzie kręcicie serial "To nie koniec świata!"?
- Tak i dobrze się tu czuję. Chyba nie jestem miastowy. Męczę się w mieście, a gdy tu przyjeżdżam, to odpoczywam. Cały Wschód jest zdecydowanie mniej zaśmiecony. Jak się rozejrzeć po ulicach, nie ma zbyt wielu billboardów. Chyba nikomu nie zależy na reklamie (uśmiech). Udało mi się co nieco rozejrzeć po okolicy, raz wybrałem się nawet do Lublina.
Czas płynie tu w innym rytmie?
- W Warszawie po pracy wszyscy szybko biegną do domu albo do innej pracy. Gonią, bo chcą zdążyć przed korkami albo stoją w korkach. A tu jest spokojnie, bez korków. Pani w aptece zapytała mnie, jak mi tu jest. Odpowiedziałem, że jak u siebie. Zdziwiła się. Dla mnie to wyciszenie, a ona sobie myśli: "Przecież taka tu u nas nuda!". Ludzie marzą, żeby się wyrwać do wielkiego świata. Kiedy wracam do swojego rodzinnego miasteczka, Strzelina, też wszyscy pytają "co tam w wielkim świecie?".
I co im pan odpowiada?
- Że ten świat niczym się nie różni od ich świata. Ludzie sobie myślą: "Tam to dopiero się dzieje, w tym wielkim świecie. Gdybym się tylko stąd wyrwał, czekają mnie fajerwerki". Pragnę wszystkich uspokoić, że nie ma żadnych fajerwerków.
Może pan spokojnie chodzić po ulicach swego miasteczka, czy jest zaczepiany?
- W Strzelinie jestem trochę takim "dobrem narodowym", czy raczej "dobrem miejskim". Ludzie mają poczucie, że jestem od nich, że w telewizji oglądają kogoś, kto jest stąd, komu się udało.
A jak miłosne, i nie tylko, perypetie Andrzeja Budzyńskiego w "M jak miłość"?
- Mój wątek zrobił się ostatnio bardzo sensacyjny. Można powiedzieć, że jestem superheros. Niczym Batman wkładam rajtuzy, pelerynkę i ratuję świat (śmiech). A tak poważnie, to facet wreszcie dojrzał i bierze życie i problemy na klatę. Dzięki temu mam do grania rzeczy nie tylko obyczajowe, ale i sensacyjno-psychologiczne. Wybory i decyzje Andrzeja manifestują się przez działanie. W końcu świadczą o nim czyny, a nie słowa.
Na jakie to heroiczne czyny porywa się Andrzej?
- Ratuje bliskim życie. Daje ludziom nadzieję. Mam wrażenie, że ostatnio opowiada się dużo mrocznych historii, a trywializuje się seriale. Wolę opowieści, które pokazują, jak mogłoby być pięknie. Ważne, jak się historię opowiada, czy jest ona psychologicznie uzasadniona. To jeden z powodów, dla którego to robię. Nie tylko po to gram, żeby obserwować, ile przybywa mi na koncie.
Zajrzeć czasami na swoje konto to nie grzech...
- Toteż czasami zaglądam, bo mam rachunki do płacenia (śmiech).
Ale na przyjemności też chyba coś zostaje? Ma pan pasję, w którą inwestuje?
- Inwestuję w siebie, w rozwój intelektualno-duchowy. Zupełnie nie mam potrzeb konsumpcyjnych. Ostatnio miałem pomysł, żeby kupić duże mieszkanie, ale stwierdziłem, że mi to niepotrzebne. Po co? Żeby spłacać kredyt? Obniżyłem swoje oczekiwania i czuję się szczęśliwszy. Uwolniłem się od myślenia, że skoro mnie stać, to sobie kupię. Nie chcę zobowiązań, które sprawią, że moje wybory zawodowe będą uzależnione od moich finansów.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz.