Reklama

Królikowski: Rewolucja w "Ranczu"!

Spełnia się w jednym serialu w roli kloszarda, żeby zaraz w innym... rozpocząć pracę nauczyciela dobrych manier. Sam - jak wspomina - nie przepadał za szkołą, nawet teatralną, ale dziś będąc ojcem piątki dzieci, z podziwem patrzy na trud nauczycieli.

Niebawem zobaczymy pana w serialu "Hotel 52", gdzie gościnnie zagra Pan Ryśka Wojno, który na pierwszy rzut oka przypomina bezdomnego.

Paweł Królikowski: - Mam tam efektowną epizodyczną rólkę. Mój bohater się stoczył. A ponieważ spotkał w hotelu dwie mądre i piękne kobiety (które grają Madzia Stużyńska i Lucynka Malec), to w końcu się pozbierał, ogarnął i wyszedł na prostą. Tak działa moc pięknych kobiet (śmiech).

Więc to nieprawda, że od trzech miesięcy żył na ulicy, bo wyrzucił go z domu kochanek żony? A on, biedny, zalewał smutki alkoholem?

Reklama

- Jest w tym trochę prawdy. Poza tym takie historie dobrze brzmią, kiedy się je opowiada innym kobietom (śmiech). Moim zdaniem Rysiek tak zwyczajnie, po męsku, popłynął na parę dni. Urwanie się z tzw. łańcucha dobrze robi facetowi. Potem wraca do budy, wiesza obrożę, łańcuch i jest bardzo szczęśliwy.

Natomiast w serialu "Ranczo" pana postać - Kusy - zadebiutował właśnie jako nauczyciel dobrych manier. A czy pan prywatnie ma dobre skojarzenia ze szkołą?

- Kiedy się jest rodzicem wielu dzieci, tak jak ja, do szkoły trzeba mieć szacunek. Zawsze powtarzam, że szkoła nie jest do lubienia. To miejsce, gdzie się zdobywa wiedzę. A to proces, który różni się od wcinania z apetytem czekoladowego tortu czy delektowania się podczas upalnego lata lodami. Szkoła to konieczny wysiłek, żeby nie stracić kondycji intelektualnej.

A dziś, patrząc z perspektywy czasu, co panu dała szkoła?

- Mężczyźni nie znają tego uczucia, ale człowiek rodzi się z bólu najbliższej osoby, czyli matki. Ze szkołą jest podobnie. Jest matką, która musi szlifować młodego człowieka, żeby wyrósł z niego ktoś mądry i dobry. Stawanie się porządnym to długi proces. Nie wszystkim się to udaje, ale większości tak. I to jest pocieszające.

Podsumowując, ze szkoły ma pan dobre wspomnienia?

- To tak odległa prehistoria, że nawet nie pamiętam, jak w niej było (śmiech).

Szkoły teatralnej też pan nie pamięta?

- Tym bardziej! W myślach zostało mi parę pożółkłych fotografii. Szkoła teatralna była dla mnie bardzo bolesną nauką. Słabo chodzę w zaprzęgu, nie jestem też wyścigowym koniem. Trudno dopasować się takiemu, nie najzgrabniejszemu rumakowi jak ja, do jakiejś kategorii hippicznej. Szkołę znosiłem źle, ale wiedziałem, że to dla mojego dobra.

Wróćmy jednak do rewolucji oświatowej w Wilkowyjach...

- Cóż, "Ranczo", mimo swej sielskiej nazwy, zawsze proponowało widzom i aktorom swoiste rewolucje - obyczajowe, moralne. Teraz przyszedł czas na rewolucję oświatową, a światło wiedzy promieniować będzie ze dworu dziedziczki. Ale nie tylko. Na naukę otworzą się również drzwi i okna pozostałych instytucji w Wilkowyjach. A wszystko po to, żeby ulepszać świat ku wspólnemu dobru.

Zasmakował pan w roli nauczyciela kształtującego umysły i maniery wiejskich pacholąt?

- Niespecjalnie lubię siebie w roli nauczyciela. Jestem wystarczająco przejęty wychowaniem własnych dzieci.

Pomaga pan swoim dzieciom w odrabianiu lekcji?

- Zdarza się. Bronię się jednak przed tym i innym też to doradzam. Uważam, że to przesada, aby rodzice odrabiali lekcje z dziećmi. Czasem, owszem, kiedy dzieci mają swój gorszy dzień. Wówczas takie towarzystwo rodzica dobrze robi. Jednak szkoła jest przede wszystkim dla dzieci, a nie rodziców.

Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy