Reklama

Kazimierz Kaczor o swej roli w serialu "Alternatywy 4"

Kto wie, może dźwigowy Kotek, którego Kazimierz Kaczor grał u Stanisława Barei, był miłym człowiekiem? Niestety, nie mogliśmy się o tym przekonać - konieczność dzielenia mieszkania z Kołkiem sprawiała, że stawał się złośliwy.

Kto wie, może dźwigowy Kotek, którego Kazimierz Kaczor grał u Stanisława Barei, był miłym człowiekiem? Niestety, nie mogliśmy się o tym przekonać - konieczność dzielenia mieszkania z Kołkiem sprawiała, że stawał się złośliwy.
Jerzy Kryszka i Kazimierz Kaczor w serialu "Alternatywy 4" /East News/POLFILM

Kotek i Kołek - nawet najzagorzalszym fanom serialu "Alternatywy 4" zdarza się ich mylić.

- Doprawdy? A przecież są zupełnie inni! Poza wzajemną nienawiścią i zaciekłością w tej nienawiści wszystko ich różni.

Nawet wygląd. Kołek jest wysoki i chudy, jak Jerzy Kryszak. Kotek z kolei kojarzy się z "puchatą" fizjonomią Pańskiego bohatera.

- Dziękuję. Powtórzę Jurkowi, to się ucieszy.

Granie wrogów nie nadwyrężyło stosunków z panem Jerzym?

- Skądże znowu! Myśmy się zawsze lubili i lubimy nadal. Powiedziałbym, że ten duet wzmocnił naszą przyjaźń. Niestety, nigdy potem nie dane nam było spotkać się na zawodowym szlaku.

Reklama

Jak pan wspomina pracę u Stanisława Barei?

- Z ogromnym sentymentem i dumą. Wszak cała obsada była pierwszoligowa i trzeba się było naprawdę starać!

Kotek wyróżniał się niezmiennym strojem: kufajka, pulowerek dziergany ręcznie, berecik...

- A wie pani, jaki to wygodny i praktyczny strój? Na co dzień tak chodziłem, może bez berecika (śmiech).

Dźwigiem też pan jeździł?

- Rzecz jasna! Nabyłem nawet uprawnienia dyplomowanego dźwigowego, ale to już po zakończeniu zdjęć. Zaproszono mnie na spotkanie do Huty Stalowa Wola, gdzie na oczach całej załogi musiałem zdać test: wykonać ósemkę na placu manewrowym, a potem uruchomić przenośnik i precyzyjnie przemieścić 200-kilogramowy ciężarek na wskazane miejsce. Jakoś się udało, choć nie jest to łatwe. Swoją drogą, taki dźwigowy to była niezła fucha. Robotę odwalił, a potem kombinował, o ile miał głowę na karku i znajomości. Takie czasy.

Dziś mamy inną rzeczywistość, ale serial wciąż cieszy się popularnością. Istnieje nawet Klub Miłośników "Alternatywy 4"!

- To miłe. Sam się spotykam z serialowymi powiedzeniami, zwrotami, które weszły do potocznego obiegu i funkcjonują często w oderwaniu od pierwotnego znaczenia. Z tego wniosek, że są uniwersalne. Dla młodych ludzi obraz ten to rodzaj abstrakcyjnego humoru, prawdopodobnie jakiejś zabawnej fantazji. Dla starszych to znak paranoi, którą dobrze pamiętają, a która przejawiała się specyficzną nowomową i humorem sytuacyjnym. Niekiedy czarnym.

Zrozumiano by ten humor za granicą?

- Myślę, że podobnie do Monty Pythona - jako żart, pure nonsens. Tamten świat był nie do wyobrażenia dla ludzi Zachodu, zwłaszcza z ich nieograniczonym od lat umiłowaniem wolności. Bardziej zrozumiały byłby w naszej części Europy, choć też nie całkiem, bo jednak byliśmy specyficzni. Nie bez kozery mówiło się, że Polska to najweselszy barak w obozie socjalistycznym!

Było wesoło, ale nie do końca. Serial trafił na półki. Dopuszczono go do emisji po cięciach...

- Straszna sprawa z tą cenzurą. Walczył z nią sam Stanisław Bareja, bezapelacyjny kapitan tego okrętu - człowiek uprzejmy, dowcipny, od którego biły ciepło i spokój. Był jednocześnie nieustępliwym obrońcą zasad moralnych i politycznych, w czasach tzw. "wojny jaruzelskiej" niezwykle zasłużonym dla sprawy Polskiego Podziemia. Taki ktoś stawał oko w oko z komisjami kolaudacyjnymi i pertraktował zakres poszczególnych zmian. Wybitnie inteligentny, potrafił tak omotać cenzorów, że serial zyskiwał drugie dno. Dotyczyło to zazwyczaj dialogów, których treść godziła w "świętość" przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Proponował zamienniki, których cenzura nie wychwytywała, widzowie natomiast - znakomicie.

Ci, którzy z nim pracowali, mówią o nim wyłącznie dobrze.

- Bo nie da się inaczej! To był nieodżałowany twórca, kolega, zwierzchnik. Jestem wdzięczny losowi, że mnie z nim zetknął. I to wkrótce po tym, jak przybyłem do Warszawy. Wziął mnie pod swe skrzydła, mogłem występować w jego filmach, serialach. To były niezapomniane doznania. Chciałbym, by trwały długie lata. Kto zresztą wie? Jestem przekonany, że tam, gdzie teraz jest, czyli pewnie u świętego Piotra, z uwagą przygląda się otoczeniu, punktuje tamtejszą rzeczywistość i w typowy dla siebie, ironiczno-prześmiewczy sposób po swojemu ją opisuje.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy