Jarosław Kuźniar: Ja tylko gadam
Od 7 lat uprzyjemnia poranki widzom programu "Wstajesz i wiesz" w TVN24. Wakacje to dla niego pracowity sezon, lecz jako miłośnik podróży nie odpuściłby sobie corocznej wyprawy w nieznane. Jarosław Kuźniar opowiada o zaletach podróżowania na własną rękę oraz sposobach na radzenie sobie z krytyką.
W wakacyjne weekendy prowadzi Pan program "Wstajesz i wakacje". Kiedy pan wypocznie?
Jarosław Kuźniar: - Przed każdym sezonem "Wstajesz i wakacje" najpierw sam ruszam w podróż, żeby potem pracować, kiedy wypoczywają inni. Ale to przyjemna robota. Każdego tygodnia jesteśmy gdzie indziej. Nie planujemy tych wyjazdów tak, żeby mieć dobry dojazd, tylko żeby to było ciekawe dla widza. Jako ekipa wiemy o swoich słabościach i lepiej się organizujemy. Działamy jak dobrze naoliwiona maszyna.
Poranne wstawanie zdążyło już wejść panu w krew czy odsypia pan w wolne dni?
- Teraz odsypiam wyprawę za ocean. Przyznam jednak, że kilkunastogodzinna podróż jest gorsza niż 7 lat wstawania rano. Cały czas nie mogę dojść do siebie i przestawić zegara. Natomiast poranne wstawanie rzeczywiście mam już we krwi. Pomaga mi w tym myśl, że zaczynając pracę tak wcześnie, szybciej ją skończę. Bez tego nie wytrzymałbym tych siedmiu lat.
W jaki sposób regeneruje się pan po ciężkim dniu zdjęciowym?
- Moja prawie dwuletnia córka nadaje kształt planom dnia. To najlepszy sposób na to, żeby przestać mówić o czymkolwiek związanym z pracą. Wychodząc ze studia wiem, że drugą część dnia będę miał znacznie sympatyczniejszą - opieka nad dzieckiem to najlepsza regeneracja. Poza tym, nie jest tak, że cały ciężar przygotowań do porannego programu na żywo spada na jedną osobę. Ekipę tworzy kilkadziesiąt osób, które z tygodnia na tydzień muszą przenieść się w inne miejsce z całym sprzętem. Ja tylko gadam... jestem w łatwiejszej sytuacji. Co prawda mówię 5 godzin non-stop... ale jakoś się udaje (śmiech).
Jest pan aktywny w mediach społecznościowych. Traktuje to pan jako część pracy czy hobby?
- To chyba nigdy nie było moim hobby i z pewnością nie będzie. To dodatek do pracy, przedłużenie tego, co robię na antenie. Wszystkie badania pokazują, że ludzie oglądający telewizję mają telefon czy tablet na kolanie, więc nie da się tego rozdzielić i pewnie ten dysonans będzie się pogłębiał. Dlatego staram się łączyć te światy. Poza tym, na Twitterze czy Facebooku mogę pokazać widzom to, czego nie widać w telewizji.
Czyta pan opinie internautów na swój temat?
- Robię to coraz rzadziej, ale zawsze z czystej socjologicznej ciekawości. Długo pracowałem nad tym, aby niepochlebne opinie mnie bawiły, a nie raniły. Gdy ktoś wypowiada się o mnie w sposób brutalny i nie fair, ja opowiadam o tej osobie z imienia i nazwiska. To ją zamyka. Nie ma sensu się na to obrażać. Aby sprowadzić takich ludzi na ziemię, wystarczy wejść z nimi w interakcję, choćby półsłowem. Wówczas orientują się, że osoba po drugiej stronie ekranu żyje, czuje i kopie równie mocno.
Dalekie podróże nie są panu obce. Które miejsce wspomina pan szczególnie?
- Właśnie wróciłem z podróży camperem (turystyczny samochód - przyp. red.) po USA. To ostatnio mój ulubiony sposób poznawania świata. W USA jest mnóstwo ludzi, którzy prowadzą wędrowny styl życia, nie tylko w czasie wakacji.
Prowadzi pan bloga, na którym zamieszcza zdjęcia z podróży. Nie rusza się pan nigdzie bez aparatu?
- Nigdy nie uczyłem się fotografowania, ale wydaje mi się, że musi to towarzyszyć każdej podróży. Na świecie jest mnóstwo miejsc wartych zobaczenia i póki co, nie wracam rok po roku w te same okolice. Moje fotografie to nie są pamiątki, chciałbym, żeby kiedyś stanowiły ilustrację do książek podróżniczych. Chciałbym być rozsądnym przewodnikiem dla ludzi, którzy marzą, by zobaczyć kawałek świata, ale nie wiedzą, jak się za to zabrać. Tak właśnie planuję spędzić swoją emeryturę. Dziś dużo podróżuję prywatnie, ale też trochę na drugim etacie, bo swego czasu założyłem biuro podróży, które organizuje podobne wyprawy. Staram się to rozwijać, aby poza telewizją móc złapać oddech. Podróż właśnie taki oddech mi daje.
Rozmawiała Paulina Masłowska.