Jan Monczka: "Ten aktor musiał mieć wiele kobiet"
Rolą podrywacza-oszusta podbił serca wielu Polek. Potem grał przede wszystkim w teatrach i w... Czechach. Niedawno odkrył pasję swojego życia: kwiaty.
Wychował się w polskiej rodzinie na czeskim Zaolziu. Mówi płynnie w obu językach i kocha obie kultury. Jan Monczka (55 l.) jest aktorem związanym emocjonalnie z Krakowem, gdzie mieszka, a zawodowo z Warszawą, gdzie pracuje obecnie na planie serialu "Linia życia".
W 1986 roku zagrał w serialu telewizyjnym "Tulipan" tytułową rolę rybaka, który został podrywaczem okradającym zakochane w nim kobiety. Postać wzorowaną na prawdziwym oszuście Jerzym Kalibabce, który został w latach 80. skazany wyrokiem sądu na 15 lat więzienia za oszustwa i uwodzenie nieletnich. Z tą rolą - ale nie z oszustwami - aktor utożsamiany jest do dziś.
Dzień dobry panie Tulipanie.
Jan Monczka: - Dzień dobry. Miło mi, że jestem jeszcze z tej roli pamiętany.
Nie drażni pana takie przypominanie? To było tak dawno.
- Był taki czas, że to mnie denerwowało i chciałem nawet z tym walczyć, ale mi przeszło. Już wiem, że będę z tą rolą związany na zawsze. Ludzie to ciągle pamiętają. Tym bardziej, że film zyskuje stale nową publiczność. Każda powtórka w telewizji to liczne maile od młodych widzów.
Zadam pytanie niegrzeczne. Czy wtedy, gdy grał pan tę rolę, łatwiej było panu nawiązywać kontakty z kobietami?
- A ja dam grzeczną odpowiedź: nigdy nie miałem problemów z nawiązywaniem kontaktów z kobietami i ten serial nic w tej mierze nie zmienił. To jest takie naiwne myślenie - "o, ten aktor to musiał mieć wiele kobiet". Niekoniecznie. Takie rzeczy nie przekładają się automatycznie na prawdziwe życie.
Nie grał pan potem zbyt wiele w telewizji...
- Nie. Ani film, ani telewizja nie rozpieszczały mnie propozycjami i przez długie lata byłem głównie aktorem teatralnym; najpierw Starego Teatru w Krakowie, później Teatru Narodowego w Warszawie.
Był jednak taki czas, że grał pan w Czechach. Nauczył się pan czeskiego?
- Jestem dwujęzyczny. Wychowałem się tam, jestem Polakiem z Zaolzia. Mam maturę z języka czeskiego.
No to zna pan ten język płynnie. I zapewne pana nie śmieszy?
- Nie i nie lubię takich sytuacji, gdy proszą mnie: "weź Janek, powiedz coś po czesku, będzie śmiesznie". Ja po prostu kocham ten język.
Jak język, to i pewnie ludzi tym językiem mówiących...
- Tak. Lubię Czechów. Są bardziej praktyczni. I muszą mięć trzy rzeczy: spokój, co zjeść i to swoje piwko. Czech musi mieć "pohodiczku" a to znaczy zadowolenie.
A jak Czesi widzą Polaków?
- Jako takich narwańców rzucających się czasem z motyką na słońce.
A jest coś, za co nas lubią?
- Lubią nas czescy restauratorzy i... sklepikarze, bo Polacy zawsze mają pieniądze. Czesi są szalenie oszczędni.
A w panu jest coś czeskiego?
- Choćby to, że bardzo lubię tam przyjeżdżać i chodzić na piwo. W Polsce właściwie mi się to nie zdarza, a tam - jak najbardziej. Czesi potrafią doskonale piwo nalewać, to jest prawdziwa celebracja. Już nawet myślałem, żeby się tego nauczyć i u nas knajpę otworzyć. Ale... jestem za leniwy.
Takie życie w dwóch kulturach daje chyba dużo energii?
- Ostatnio właśnie jestem zmęczony i nie wiem co się dzieje. Trochę dało mi w kość to ciągłe przemieszczanie się z Krakowa do Warszawy, gdzie pracuję.
Jak zatem pan odpoczywa?
- Ostatnio - i to jest chyba oznaka starości - zaczynam grzebać w ziemi. Nie mam ogrodu, ale dosyć duży ganek w starej kamienicy w Krakowie i lubię się zajmować kwiatami, które tam posadziłem. Jak tylko wracam z pracy do domu, to zaraz po przywitaniu się z bliskimi lecę zobaczyć w jakim są stanie. I czy mi rodzina podlewała regularnie pelargonie, geranie, fuksje, sandewille i lobelie.
Potem zakłada pan gumowe rękawice i pieli...
- Dotykam moich kwiatów gołymi dłońmi. Obrywam listeczki, które są zbędne, przycinam gdzie trzeba. Ostatnio begonia mi przezimowała w domu i teraz jest taka fajna. Widać po niej, że ma swoje lata. Raptem dwa, ale jest coś pięknego w tych listkach, które są takie dojrzałe, jesienne. Znalazłem radość w tym zajęciu.
W rodzinie ktoś już to robił?
- Mój nieżyjący już teść. Pamiętam jak oprowadzał mnie po swoim ogrodzie i tłumaczył co to za drzewko, co to za kwiat. Miałem wtedy dwadzieścia lat i w ogóle tego nie łapałem. Teraz mi żal, że się tego nie nauczyłem. Podobnie mówił do mnie mój świętej pamięci przyjaciel, wspaniały aktor Jerzy Bińczycki, który bardzo się w tej pasji realizował. Zawsze mi radził: "Posadź sobie na balkonie kwiaty. I daj córce jeden, żeby się nim opiekowała". Teraz dopiero wiem o czym mówił.
O miłości do roślin?!
O miłości w ogóle, bo miłość to opieka nad tym, kogo kochasz. Taka wiedza przychodzi z wiekiem.
Rozmawiał Michał Wichowski