Jak się kręci seriale w Hollywood?
Zastanawialiście się kiedyś, jak powstają Wasze ulubione amerykańskie seriale? Jak są kręcone, skąd bierze się śmiech słyszany w tle sitcomów? Odwiedziliśmy plan jednego z nich i opowiemy wszystko!
Od razu lojalnie ostrzegamy - odczarujemy trochę magię telewizji i zdradzimy dużo z jej kuchni. Jednak zachęciliśmy? To zaczynamy!
Może najpierw coś o samym miejscu. Wyobrażamy sobie, że Los Angeles, Hollywood i studia filmowe to niemal synonimy tej samej lokalizacji. I tu czeka nas nieco rozczarowania, bo choć "fabrykę snów" kojarzymy z wielkim napisem na okalających miasto wzgórzach, to dawno przestało być to centrum produkcyjne. Wciąż oczywiście przy słynnej Hollywood Boulevard mieści się Dolby Theatre, gdzie odbywa się ceremonia wręczania Oscarów. Chodniki przy tej ulicy nadal są również ozdobione gwiazdami "Alei sław". Jednak np. studio Warner Bros., czyli producenta m.in. seriali "Dwóch i pół" i "Teorii wielkiego podrywu", które oglądamy na kanale Comedy Central, wyniosły się już do okolicznych dzielnic. "Przeniosły się" to za mało powiedziane. Pobliskie Burbank jest po prostu miastem-studiem, gdyż całe kwartały tzw. Media District zajmuje ten jeden producent.
Przejdźmy jednak do sedna. Przyjechaliśmy zobaczyć nagranie ostatniego odcinka serialu "Dwóch i pół" i choć nie wolno nam zdradzić zakończenia, możemy opowiedzieć, jak powstaje on i wiele innych podobnych produkcji typu sitcom. A co oznacza ten skrót? Dokładnie to serial z dowcipem sytuacyjnym, choć niektórzy śmieją się, że bardziej nawiązuje do słowa "sit"(ang. siedzieć) - od zasiadających w studiu widzów. Zanim jednak dostaliśmy się do studia, zauważyliśmy taką ciekawostkę. Gdy przekroczyliśmy bramę z napisem "Warner Bros.", naszym oczom ukazało się małe "miasto w mieście" - nie tylko własne arterie ulic z osobnymi ścieżkami dla widzów, aktorów i ekipy produkcji. To również ustawione co krok scenografie jak z westernów lub po przeciwnej stronie - ulice "wyjęte" z amerykańskiego przedmieścia. To tylko maleńki element, bo amerykańscy filmowcy potrafią budować w studiu całe miasta!
A jak wyglądało to "nasze" studio? Bardzo przypomina teatr - gdyż widownia ustawiona jest niemal tuż przy scenie - czyli scenografii "kuchni" i "salonu" domu Waldena (Ashton Kutcher). Początkowo jednak wszystko jest zasłonięte kotarą, a pokaz zaczyna się na wielkich telebimach, na których emitowane są już nagrane sceny z innych lokalizacji. Po tej krótkiej prezentacji przed widownię wychodzą wszyscy bohaterowie, którzy wystąpią w odcinku. I tu dobrze było widać, jaką popularnością cieszy się serial w Stanach Zjednoczonych. Publiczność po prostu oszalała, gdy Ashton Kutcher zrobił "rundę honorową" wzdłuż fanów. Zresztą specyfika amerykańskiej publiczności to osobny temat...
Przygotowuje ją i "rozgrzewa" znany tamtejszym widzom komik Mark Sweet. Trzeba jednak przyznać, że za dużo pracy nie ma, gdyż publiczność jest naprawdę żywiołowa i spontaniczna. Na tyle, że ludzie nie wahają się wyjść w przerwie na scenę, by zatańczyć do muzyki, którą puszcza didżej. A ten potrafi naprawdę wprowadzić luźną atmosferę popowymi hitami, bo w przerwie do zabawy widzów przyłączył się sam Ashton Kutcher, znów wywołując niemal zbiorową histerię fanek. Gdy jednak kierownik planu krzyknie "zaczynamy", nikt, nawet gwiazdy z milionowymi gażami, nie pozwalają sobie na choć chwilowe spóźnienie na scenę...
Klaps i bez zbędnego czekania jesteśmy świadkami nagrania. Pierwszy skecz od razu wywołuje śmiech, a trzeba pamiętać, że przez cały czas nad widownią podwieszone są mikrofony, które nagrywają prawdziwą reakcję publiczności. Swoją drogą producenci mają przy tym także ubaw, bo zdarzało się, że co bardziej odważni goście oprócz śmiechu przemycali głośno także swoje imię i nazwisko! No właśnie, a jak już jesteśmy przy śmiechu. Ktoś mógłby przypuszczać, że jest on sterowany wielkim podświetlanym napisem "aplauz" w odpowiednich momentach, ale tak nie jest. Czy więc da się wytrzymać niemal trzy godziny nagrania wciąż z tym samym dobrym humorem? I na to Amerykanie znaleźli sposób. Spontaniczność jest kluczowa i przywiązuje się do niej ogromną wagę. Dlatego każda scena jest nagrywana dwa razy. Jednak, co ciekawe, zawsze w tzw. dublu zmieniana jest puenta skeczu lub ważna część dialogu. I to po żywiołowości reakcji widzów, producenci wiedzą, która wersja jest śmieszniejsza i ostatecznie znajdzie się w odcinku.
A czy zdarzają się jakieś wpadki i potknięcia językowe? Oczywiście, ale zawsze przy reżyserze czuwają specjaliści od dialogów, którzy natychmiast przerywają scenę, by podpowiedzieć właściwą ścieżkę. Może się wydawać, że to odbiera naturalność. Trzeba jednak pamiętać, że dowcip sytuacyjny w tych komediach polega na wielu "smaczkach" - grze słów, które podporządkowane są całemu wątkowi, dlatego nie może być mowy o pomyłkach. Produkcja jest w tym perfekcyjna. Widać, że jest to wielki przemysł i właśnie dlatego Hollywood określamy "fabryką snów".
Relację przygotował specjalny wysłannik Tele Tygodnia do "fabryki snów" - Wojciech Skrok.