Irena Dziedzic: Budziła mieszane uczucia
Znali ją wszyscy. Przez ponad 25 lat jej program przyciągał przed telewizory miliony widzów. Przy okazji rozmów ze znanymi i lubianymi sama szybko wyrosła na gwiazdę. O swym życiu prywatnym Irena Dziedzic mówiła jednak niewiele.
Żeby być sobą, najpierw trzeba być kimś - to zdanie można uznać za życiowe motto Ireny Dziedzic, pierwszej damy polskiej telewizji.
Często budziła mieszane uczucia. Uważano ją za wyniosłą i dumną, a część jej młodszych koleżanek do dziś pamięta, że dała im niezłą szkołę. Zawsze jednak była "jakaś". I do wszystkiego doszła ciężką pracą, bo podobnie jak urody, nie brakowało jej siły charakteru i determinacji.
W latach 50. i 60. stała się wzorem niezależnej kobiety. Wbrew temu, jak ją wychowywano. Urodziła się 20 czerwca 1925 roku w Kołomyi (dzisiejsza Ukraina). Chodziła do żeńskiej szkoły podstawowej, gdzie w cenie była dyscyplina i porządek. Do wybuchu wojny mieszkała w lwowskim internacie, prowadzonym przez siostry felicjanki, w którym nie było miejsca na żadne wybryki. Podobało jej się tam. Do tego stopnia, że sama przez krótką chwilę rozważała pójście do zakonu, co - jak czas pokazał - było kompletnie chybionym pomysłem.
Gdy skończyła 14 lat, w jej spokojne i poukładane życie wdarła się wojna, której ofiarą padł ukochany ojciec, Antoni (zginął prawdopodobnie w bitwie pod Kutnem we wrześniu 1939 roku). Edukację w czasie okupacji przyszło jej kontynuować w typowej ukraińskiej "dziesięciolatce", do tego koedukacyjnej. Tym ostatnim faktem nie była zachwycona, ale jeszcze bardziej zapewne przeszkadzałoby to jej matce Aleksandrze Zajączkowskiej. Dlatego Irena trzymała to długo w tajemnicy. Maturę zdała już w Krakowie, gdzie przygarnęła je kuzynka ojca.
Młoda Irena przyciągała męskie spojrzenia, ale wiedziała, że najpierw chce sama coś osiągnąć, a nie polegać na "silnym męskim ramieniu". Już wtedy przeczuwała, że jej ramiona są równie mocne, jeśli nie mocniejsze. Zaraz po zakończeniu wojny zaczęła pracę jako maszynistka w "Echu Krakowa". Nie było to spełnienie marzeń, ale potraktowała to zajęcie jako trampolinę do realizacji ambicji. Zza maszyny do pisania szybko ruszyła w teren i doskonale sprawdziła się jako reporterka. Okazało się, że świetnie radzi sobie także z redagowaniem tekstów. Jej skrót wyjątkowo sążnistego przemówienia ówczesnego szefa radzieckiej dyplomacji Wiaczesława Mołotowa przeszedł do historii i przyniósł jej ofertę pracy w stolicy. Traf bowiem chciał, że świadkiem jej operatywności i skuteczności był Tadeusz Zabłudowski, ważny redaktor "Głosu Ludu". To on odpowiadał za jej przeprowadzkę do Warszawy.
"Przeniesie się pani na warszawską uczelnię, także będzie pani pracowała w nocy, a mieszkanie wynajmiemy" - zdecydował. Od czasu, kiedy przepisywała cudze teksty, do momentu gdy uznano ją za obiecującą dziennikarkę prasową, minęły zaledwie dwa lata. Zajmowała się nie tylko typowymi newsami, ale także wydarzeniami kulturalnymi i sprawami zagranicznymi. Trzeba było kolejnych czterech lat, by upomniało się o nią także radio.
Rzuciła się w wir pracy, by uporać się z żałobą po śmierci matki. Praca na antenie spełniła wszystkie jej oczekiwania i okazała się wielką miłością Ireny. Była przekonana, że znalazła się już w miejscu, w którym zawsze chciała być. Dlatego też, gdy nieoczekiwanie padła kolejna propozycja, tym razem z telewizji, wcale nie była do niej nastawiona entuzjastycznie. Przekonała ją dopiero pomysłodawczyni programu "Tele-Echo", ambasadorowa Mira Michałowska (późniejsza autorka scenariusza "Wojny domowej"). Irena Dziedzic bardzo ją szanowała.
Jak wspominała: "Stanowi niepojęty wyjątek wśród pań z dyplomacji, skądinąd słusznie zwanej ludową". Po korytarzach krążyła anegdota, że pani Mira użyła w dyskusji nietypowego argumentu, mówiąc, że "i tak nikt nie będzie tego oglądał". Nie mogła się bardziej pomylić. Słowa, które zapowiadały jej program: "Nie poznalibyście ich, gdyby nie 'Tele-Echo'", okazały się prorocze. W godzinach emisji przed odbiornikami zasiadały miliony telewidzów. Transmitowany na żywo talk-show uprzyjemniał czas Polakom przez ćwierć wieku, wyemitowano ponad 800 odcinków. Gospodyni w studiu towarzyszyły największe gwiazdy.
Pierwszy program, nadany 26 marca 1956 roku, współprowadził Edward Dziewoński, innym razem był to Bohdan Tomaszewski. Na fotelu dla gości pojawili się m.in. Aleksandra Śląska, Jan Kiepura (którego Dziedzic uważała za niezdyscyplinowanego), Maria Janion, a także... znany fryzjer ówczesnych celebrytów Gabriel. Styl prowadzenia Ireny Dziedzic często krytykowano, ale miał też licznych wielbicieli. "Zarzucano jej, że dominuje nad rozmówcą. Ale w porównaniu z niektórymi obecnymi dziennikarzami ona spijała wszystko z ust rozmówców. Z jej programów dużo się dowiadywaliśmy" - wspominała Emilia Krakowska w rozmowie z Aleksandrą Szarłat, autorką książki "Prezenterki".
Przy okazji rozmów ze znanymi i lubianymi pani Irena sama szybko wyrosła na gwiazdę. Panie chciały wyglądać jak ona, kopiowały jej styl ubierania się i fryzury. Z biegiem lat złośliwi często zarzucali jej liczne interwencje chirurga, ale ona nigdy się nie przejmowała tymi zarzutami. Uważała, że praca wymaga od niej nie tylko perfekcyjnego przygotowania, ale też wyglądu. Bardzo dbała, by jej twarz prezentowała się nienagannie, a pojawiające się zmarszczki skutecznie rozmywała dzięki sprawdzonym sztuczkom operatorów kamery, m.in. filmowaniu... przez pończochę.
Mimo złych doświadczeń, prowadziła bujne życie towarzyskie i szybko stała się wdzięcznym obiektem plotek. Po nieudanym małżeństwie z inżynierem mechanikiem Januszem Bałabanem była związana m.in. z gwiazdorem TVP, Janem Suzinem. Ale najwięcej emocji budził jej romans z żonatym wtedy z Katarzyną Łaniewską aktorem Ignacym Gogolewskim. Dla niego jej serce zabiło szybciej, była gotowa spróbować życia, do którego przygotowywano ją w latach młodości, spędzonych we Lwowie.
"Wychowano mnie tradycyjnie, na przyszłą żonę i matkę" - wspominała. Bywała na wszystkich jego spektaklach, dawała powody do plotek, czekając na niego po przedstawieniach... Choć zwykle to ona w związkach rozdawała karty, tu postanowiła dać ponieść się uczuciu. Zakochani zamieszkali razem (co nie było skomplikowane, gdyż oboje mieszkali w tej samej kamienicy przy ul. Hożej w Warszawie), ale Gogolewski długo ją zwodził. Na koniec zachował się nieelegancko, bo wyprowadził się po angielsku, gdy Irena była akurat w Stanach Zjednoczonych.
W życiu prywatnym opuściła gardę, ale zawodowo nie odpuszczała, walczyła o swoją pozycję jak lwica. "Wolno mi było pracować pięć razy tyle, co inni, zwłaszcza mężczyźni, ale zarabiać pięć razy mniej. A ja na wszystko zapracowałam sama!" - podkreślała z dumą. I dodawała: "Nie było dnia, abym czyichś zębów nie musiała odrywać od mego gardła". W połowie lat 60. została jedną z twarzy Dziennika Telewizyjnego, prowadziła festiwale (m.in. w Opolu i Sopocie). Spróbowała również sił w filmie. Możemy ją oglądać w "Jutro premiera" Janusza Morgensterna i "Polowaniu na muchy" Andrzeja Wajdy. Samą siebie zagrała zaś w serialu "Wojna domowa" oraz w komedii "Kłopotliwy gość".
Gdy w pewnym momencie uznała, że format "Tele-Echa" się wyczerpał, sama zabiegała, by program zdjąć z anteny. Zastąpiły go "Wywiady Ireny Dziedzic", ale nie odniosły już tak spektakularnego sukcesu. Po odejściu z telewizji przez jakiś czas kontaktowała się z wielbicielami za pomocą bloga, na którym komentowała otaczającą rzeczywistość. Przed kilkoma laty jej nazwisko znów pojawiło się na pierwszych stronach gazet, tym razem jednak przy okazji zarzutów o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa (w 2014 r. wygrała sprawę z IPN). Pisano też o ciężkiej sytuacji finansowej dziennikarki, która ponoć żyje z niewielkiej emerytury. Ona - jak na prawdziwą damę przystało - nie komentuje tych doniesień.
JL