Reklama

Emocji się nie boi

Po rozstaniu ze stacją TVN 24 miała pół przerwy, ale nie zrezygnowała z telewizji. Teraz wraca. Będzie gospodynią "Wiadomości" w TVP. - Nigdy w życiu nie byłam tak pewna swojego wyboru - deklaruje Beata Tadla.

"Tele Tydzień": Co sprawiło, że zdecydowała się pani na telewizję publiczną?

Beata Tadla: - Wierzę, że tam można zrobić więcej, jeśli ma się przekonanie o sensie publicznej misji. A ja mam. Wbrew wszystkim, którzy z tego kpią. Wybór nie był łatwy. Nie jest proste zostawić wszystko, co mnie w dużej mierze dziennikarsko ukształtowało, i ludzi, z którymi praca jest ciągłą nauką oraz wielką przyjemnością. Okazało się jednak, że mogę robić coś, na co nie miałabym szansy w TVN i to nie z powodu czyjejś złej woli. Raczej przez charakter stacji, z którym coraz bardziej się rozmijałam.

Reklama

- W TVN 24 zaczęłam potwornie walczyć ze swoją emocjonalnością, buntować się wobec prezentowania wydarzeń, które w moim odczuciu były mało istotne, a potrafiły wywrócić przygotowany wcześniej scenariusz do góry nogami. Zamiast pokazywać ludziom piękny, interesujący świat w programie, który zespół szykował przez wiele godzin, musieliśmy wszystko zmieniać, tylko dlatego, że jakiś polityk napisał list do drugiego.

- Takie sytuacje mnie dołowały. Oczywiście nie sposób uciec od tragedii i cierpienia, są wyjątkowe wydarzenia, które potrafią zająć cały dzień. Wtedy też jest ciężko, ale wiem, że to czemuś służy...

Tak jak w pamiętnym programie TVN 24 z 10 kwietnia 2010, kiedy płakała pani na wizji?

- To był przełom w moim życiu zawodowym. Paradoksalnie od tamtej pory zamiast nauczyć się budować mocniejszy pancerz i bronić się przed emocjami - ja zmiękłam. Każdą informację o krzywdzie dziecka, wypadkach, katastrofach, która zastawała mnie nagle na wizji, przeżywałam bardziej niż przedtem.

Miała pani dość?

- Tak, poczułam, że wszystko, co podaję na żywo, nie pozwala mi na żadną refleksję. Bywało, że zdjęcia z wypadków widziałam po raz pierwszy w tym samym momencie, co widzowie, a dodatkowo musiałam o nich rozmawiać. To rola telewizji informacyjnych, tylko że ja wolę przemyśleć, unikać powierzchowności.

- Nie straciłam entuzjazmu do swojej pracy. Traktuję ją jak rodzaj misji. Dlatego postanowiłam przyjąć propozycję TVP. Bo prowadzenie programu, który - jak 'Wiadomości' - jest podsumowaniem dnia, rządzi się innym prawami. Daje szansę na złapanie dystansu. Emocji się nie boję. Ale teraz jestem na innym etapie.

Ma pani tremę przed debiutem?

- Oczywiście! Bez tego moja praca nie miałaby sensu. To jest taki mobilizujący moment spięcia.

A jakie ma pani oczekiwania?

- Czuję, że w TVP jestem chciana. Wiem, że znajdę tu swoje miejsce, choć tylu mnie przestrzegało: 'Co ty robisz?!' Nigdy nie byłam tak pewna swojego wyboru. Widzę, jak 'Wiadomości' się zmieniają, są coraz bliżej człowieka. To mi odpowiada.

W poprzedniej stacji miała pani grono wiernych fanów. Czy jako gospodyni "Wiadomości" też uda się pani podbić serca widzów?

- Widz jest mądry, sam wybierze, co dla niego dobre. Są osoby, które piszą do mnie listy, komunikują się ze mną na Facebooku, dostaję od nich maile. Deklarują, że zaczną oglądać 'Wiadomości'. Mało tego, zaczną nawet płacić abonament (śmiech).

Ma pani jeszcze jakieś zawodowe marzenia, których spełnienia należałoby pani życzyć?

- Chciałabym napisać jeszcze kilka książek. Marzę też o zrealizowaniu kilku społecznych projektów o destrukcyjnej sile nienawiści w internecie. Sama jej doświadczam. Jednak realizację tych planów będę musiała na razie odłożyć w czasie.

Rozmawiała Joanna Bogiel-Jażdżyk.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: boja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy