Ciężko jest być mamą-aktorką
Jej bohaterka Sandra, to kobieta toksyczna. Lubi intrygi i sprawianie kłopotów innym. Prywatnie aktorka jest jej całkowitym przeciwieństwem. Dla niej najważniejsza jest rodzina. Nam zdecydowała się opowiedzieć o niezwykłej więzi, jaka łączy ją z synkiem.
Czy ciężko jest być mamą-aktorką?
Monika Dryl: - Ma to dobre i złe strony. Gdy muszę wyjechać do pracy gdzieś dalej i nie mogę zabrać ze sobą synka, bywa to bolesne. Ale większość czasu mogę spędzać z nim. Na zdjęcia do 'Pierwszej miłości', które kręcimy we Wrocławiu, zawsze jeżdżę z Antkiem. Towarzyszy mi też podczas prób z moim zespołem i w teatrze.
Nie przeszkadza pani dziecko w pracy?
- Mój syn mimo to, że ma dopiero 4 lata, ma świadomość tego, że nawet gdy tańczę, śpiewam czy wygłupiam się na scenie, to nadal jestem w pracy. Ostatnio staliśmy w korku i zapytał mnie, gdzie jadą ci wszyscy ludzie. Odpowiedziałam, że niektórzy pewnie jadą do pracy, inni do szkoły, a inni już są w pracy, bo są kierowcami. Antek zdziwiony odparł: - To jest praca? To oni nie tańczą i nie śpiewają? (śmiech).
A pani jako aktorka śpiewająca, często podśpiewuje w domu?
- Tak, często uczę się tekstów piosenek, na przykład przy gotowaniu. Mój syn bardzo się w to angażuje. Jakiś czas temu przygotowywałam się do koncertu, a on ustawił krzesła w kuchni, przykrył je kocem i powiedział, że przygotował dla mnie scenę (śmiech). Poza tym bardzo dużo nucę, robię to non stop. Traktuję to jako formę wyrzucenia z siebie stresu. Przez to, że cały czas przebywam z synem, zauważyłam, że on też wciąż coś nuci.
Chętnie pani gotuje mając u swego boku restauratora?
- Muszę przyznać, że nie należę do grona osób, które szczególnie lubią gotować. Gdy się za to zabieram, wchodzę do kuchni rano, żeby zrobić śniadanie, a wychodzę dopiero, gdy kończę kolację. Moje kucharzenie to naprawdę wielka ceremonia, więc jeśli chcemy z moimi najbliższymi spędzić trochę czasu wspólnie, to idziemy do restauracji.
Ma pani słabość do Nowego Jorku. Co panią w nim urzekło?
- Nowy Jork kocha się albo się go nienawidzi. Ja jestem w tej pierwszej grupie, głównie ze względu na panującą tam niesamowitą energię. Studiowałam w tym mieście i swego czasu Nowy Jork uratował mi życie. W Polsce częściej czuję, że grzęznę. Za to tam coś mnie zawsze wypycha ku górze. W Nowym Jorku czuję się, jakbym włożyła okulary HD - wszystko widzi się ostrzej, czuje się mocniej, wszystko jest prostsze.
Jest pani typową dziewczyną z miasta?
- Chyba tak. Od paru lat mieszkam na obrzeżach Warszawy, w pięknym domu z ogrodem i jest fantastycznie, a jednak dziecko zapisałam do przedszkola bliżej centrum. Mamy problemy z dojazdem, ale zawsze gdy zawożę tam Antka, czuję się jak u siebie. Robię sobie szybki wypad na kawę lub przechadzam się zatłoczonymi ulicami, bardzo to lubię. Śmieję się, że jestem jeszcze za młoda na wieś. Może kiedyś przyjdzie ten moment. Mamy też takie nieśmiałe plany, aby na emeryturę wyjechać gdzieś za granicę.
Rozmawiała Paulina Masłowska.