Artur Dziurman: Niezrażony cudotwórca
Lubi, kiedy jego serialowy bohater zaczyna wszystko od nowa. Artur Dziurman też ma w sobie pokłady samozaparcia i w dalszym ciągu szuka lokum dla swojego teatru, w którym występują... niewidomi.
W ostatnim czasie Leszek, pański bohater w serialu "Klan", powrócił - ale jakiś odmieniony, wychudzony... Czy ta utrata kilogramów to efekt pana udziału w "Tańcu z gwiazdami"?
Artur Dziurman: - Proszę mi nic nie mówić (śmiech)! Taka zabawa już nie dla mnie, w moim wieku to nie przygoda, tylko ponadludzki wysiłek fizyczny. Przez parę tygodni nie robiłem nic innego poza "tańcowaniem", rozciąganiem się i tak w kółko, bo taką już mam naturę, że jak się czegoś podejmę, to wchodzę w to na całego. Były więc: krew, pot i łzy i powiem szczerze, że czułem ogromną ulgę, kiedy udało mi się... po trzech odcinkach odpaść z programu. Ale kuracja odchudzająca na medal!
Leszek nie tylko wygląda trochę inaczej, ale też zmienił swoje życie, został taksówkarzem...
- Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni zaczyna wszystko od nowa. Jestem pełen uznania dla inwencji scenarzystów, że tak potrafią od lat "żonglować" losami naszych postaci, by było to ciekawe i pouczające. Z tego, co wiem - mój Leszek, postać szemrana, z ciemną przeszłością, budzi dużą sympatię widzów i chciałbym, by mu się wreszcie poszczęściło.
Akcja "Klanu" rozgrywa się w Warszawie, ale na plan przyjeżdża pan z Krakowa. To pana rodzinne miasto?
- Z dziada pradziada, chciałoby się rzec, ale to nieprawda. Moi rodzice pochodzą z różnych stron świata. Tata, potomek emigrantów z Kresów, urodził się we Francji, w Tulonie i francuski jest do dziś jego pierwszym językiem. Szczęśliwie dla mnie postanowili z mamą osiedlić się w Krakowie. Zastanawiałem się nie raz nad pochodzeniem mojego nazwiska. Niewykluczone, że Dziurman to spolszczona forma słów: "Holy Man", czyli święty człowiek albo cudotwórca i tej wersji się trzymam (śmiech)!
Istotnie - niczym cudotwórca dokonał pan rzeczy, zdałoby się, niemożliwej i powołał do życia teatr aktora niewidomego! To projekt, w który wkłada pan od lat wiele serca i zapału...
- Zaangażowałem się w tę działalność w ramach prowadzonego przez siebie teatru Scena Moliera w Krakowie. Powstała specjalna szkoła teatralna, w której zdołaliśmy już wykształcić z udziałem wykładowców z krakowskiej PWST, sporą kadrę profesjonalnych aktorów niewidomych. Jedyną naszą bolączką jest brak stałej lokalizacji, od czasu, kiedy straciliśmy swoją piwnicę przy ulicy Szewskiej 4 z powodu znacznej zwyżki czynszu.
- Odtąd nasza placówka - która obecnie nazywa się ITAN (Integracyjny Teatr Aktora Niewidomego) - znalazła się na bruku, a ja nieustannie chodzę i pukam do drzwi urzędów i organizacji odpowiedzialnych za kulturę, by ktoś zechciał nas wspomóc w tej sprawie. I będę tak chodził, dopóki starczy sił, uważam bowiem, że trzeba walczyć o coś, co stanowi wartość wyjątkową. Teatrów bowiem jest w Polsce wiele, ale nie ma drugiego takiego jak nasz.
Rozmawiała Jolanta Majewska-Machaj.