Artur Andrus nie wzrusza na zamówienie
Artura Andrusa można spotkać tam, gdzie królują rozrywka i piosenka na wysokim poziomie. W teatrze, kabarecie oraz na festiwalach. I zawsze goni go czas.
Dlaczego potraktował pan wiosnę tak melancholijnie w "Dzięki Bogu już weekend"?
Artur Andrus: - Odnoszę wrażenie, że po latach współpracy z Andrzejem Poniedzielskim zarażam się od niego melancholijnym podejściem do wszystkiego, więc i przyjmuję jego teorię, że wiosna to wstęp do jesieni. Sam zauważyłem, że wysyła ona fałszywe sygnały. Że niby miło, ale w tle czai się coś nieprzyjemnego. Dlatego napisałem kilka wierszy demaskujących, na przykład: "Rośnie trawa na boisku A przez knieje idą łosie, Każdy zwierzak niesie w pysku PIT 38".
Prowadził pan ostatnio Super PaKĘ i Jazz nad Odrą. Co pan ma wspólnego z jazzem?
- Potrafię się nim zachwycić. I to nie było dla mnie pierwsze zetknięcie z tym gatunkiem muzyki. Przez kilka lat na warszawskim Natolinie prowadziłem cykliczne spotkania, w których występowała czołówka nie tylko polskiego jazzu. Nawet wymyśliłem nazwę tych spotkań. Stwierdziłem, że skoro są już Jazz Jamboree (czyt. Dżez Dżem Bory), to nasze mogą się nazywać "Jazz, Powidła, Lasy". Poza tym napisałem książkę, której jednym z głównych bohaterów jest słynny jazzman Wojciech Karolak. Do tego dzieła powstała bardzo jazzowa piosenka "Zając na Manhattanie". Powoli osaczam to środowisko.
Do pana standardów, jak "Piłem w Spale", dołączą nowe? Ma pan coś w szufladzie?
- W szufladzie nie, bo ja nie pisuję do szuflady, tylko kiedy muszę. Mobilizuje mnie termin. Marię Czubaszek - trzy niezapłacone rachunki. Andrzej Poniedzielski twierdzi, że jemu się najlepiej tworzy, kiedy czuje już chłód lufy przystawionej do skroni. A Jacek Janczarski powiedział kiedyś, że do niego wena przychodzi w momencie otrzymania zaliczki. Ja też kilka rzeczy napisałem pod presją czasu. Czy staną się przebojami, nie wiem, bo nie mam pojęcia, jak się pisze przeboje. Zadatki na ważny utwór ma piosenka turecka, którą przygotowałem do jednego z odcinków "Dzięki Bogu już weekend".
W naszej poprzedniej rozmowie wspomniał pan, że marzy, by na pana koncercie ludzie płakali. Udało się?
- Obawiam się, że to stanie się w naturalny sposób. Że mój widok niedługo będzie wywoływał łzy publiczności - to może być krępujące, że jeszcze występuję i w dodatku usiłuję podskakiwać. Niestety, zaczynam się rozwijać choreograficznie...
Żeby człowieka rozśmieszyć, wcale nie trzeba być wesołym, twierdzi Andrzej Poniedzielski. Pan jest wesoły?
- Jestem, kiedy mam powody. To nie jest tak, że chodzę na pogrzeby, żeby je rozweselać. Nie zgadzam się też z powszechnie panującą opinią, że ludzie zajmujący się rozrywką są na co dzień ponurzy. Są różni. Andrzej np. na zbyt wesołego nie wygląda, a jednak...
Pana mistrz, guru zawodowy?
- Wojciech Młynarski - to mistrz świata i chciałbym napisać w życiu kilka takich piosenek, jakich on stworzył setki. Andrzej Poniedzielski - to, że stanąłem z nim na jednej scenie, to dla mnie wielkie szczęście. No i niezwykły facet Jan Kaczmarek. Z kolei Robert Górski to jeden z najlepszych tekściarzy kabaretowych nie tylko tych czasów. Jest autorem kilku rzeczy, które już są się klasyką, a za 20-30 lat będą o nich pisać prace magisterskie!
Nadal pielęgnuje pan w sobie lenistwo?
- Tak. Jak można walczyć z czymś, co jest motorem postępu? Każdy musi mieć w sobie odrobinę lenistwa. Fakt, że powinien być ktoś inny, kto go z tego wyrwie od czasu do czasu. Ja mam paru takich, np. szefową z radia. Tak więc moje lenistwo jest na razie kontrolowane. Ale jak się kiedyś położę, to nie wstanę, dopóki mi się nie znudzi! Wtedy usiądę.
Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz.
Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!