Anna Korcz: Spotkało mnie w życiu wiele złego
Rany z przeszłości goiły się wolno i boleśnie. Ale ona nie poddała się. I całe szczęście! Jej dom jest teraz przepełniony miłością.
Dziś już wie, że miłość ma wiele odcieni. Anna Korcz (45 l.) przekonała się, że trzeba poznać niejeden z nich, aby poczuć się w tym stanie szczęśliwą i spełnioną. Pewnego dnia straciła wszystko, ale teraz los jej to wynagrodził...
Mówi się, że młodość to lata szczenięce i durne. A dorosłość?
Anna Korcz: - To wszystkie odcienie, jakie tylko można sobie wyobrazić...
Ma pani takie poczucie, że dopłynęła do właściwej przystani?
- Chyba nie. Ale tylko dlatego, że nie zastanawiam się nad tym. Nie robię w swoim życiu podsumowań.
Los nie był dla pani łaskawy. Ktoś słabszy popadłby zapewne w depresję...
- Rzeczywiście spotkało mnie w życiu wiele złego. Na szczęście jakoś stanęłam na nogi. Nie oznacza to jednak, że sobie ze wszystkim świetnie poradziłam i nadal jestem silną, uśmiechniętą i pełną życia kobietą. Tak nie jest. Każda sytuacja odcisnęła piętno na mojej psychice.
Były nieprzespane noce?
- Oczywiście! Oprócz tego zapłakane poduszki, palenie papierosów. Na szczęście nie wpadłam w alkoholizm, ale to pewnie tylko dlatego, że źle się czuję po alkoholu.
Jest pani osobą depresyjną?
- Lekarz stwierdził u mnie zaawansowaną nerwicę wegetatywną. Nie da się ukryć, że jestem osobą depresyjną, ale przecież to nie wzięło się znikąd. Za wszystkie ciężkie chwile zapłacił mój organizm. Prawie codziennie daje mi o sobie znać. Czegoś się boję, zamartwiam się czymś zupełnie niepotrzebnym. Nie mam tego komfortu, że idę przez życie po płatkach róż.
A nie ma pani wrażenia, że życie to taki system kar i nagród?
- ...
Pytam, ponieważ chciałabym się dowiedzieć czy związek z panem Pawłem jest nagrodą za pani poprzedni związek?
- Jeżeli tak klasyfikowałabym życie, to z całą pewnością Paweł byłby moją nagrodą.
Dlaczego właśnie przy nim odnalazła pani szczęście?
- Bardzo sobie cenię człowieka w człowieku. Nie chcę, żeby to jakoś źle zabrzmiało, ale Paweł jest prostolinijnie normalny. To zwykły, fajny facet, który jak trzeba to pomoże, zapłacze, a nawet... zatańczy. Poza tym ma bardzo dobre serce. Mogę na niego liczyć.
Pani relacje z jego dziećmi są podobno bardzo dobre, a to rzadko się zdarza...
- One nie są bardzo dobre, nigdy bowiem nie były nadzwyczaj przepełnione miłością. Może należałoby raczej powiedzieć, że nie są złe. A najuczciwiej będzie, jeżeli powiem, że nasze relacje są poprawne. W moim mniemaniu, gdy ktoś mówi, że kocha cudze dzieci, to ukrywa w tym odrobinę fałszu.
Bywa pani czasem zazdrosna o jego dzieci?
- Szczególnie o młodszego chłopca. Oczywiście była to zazdrość irracjonalna, która szybko mi minęła.
A czy były takie momenty, w których stawiała pani siebie jako ich ewentualną mamę?
- To byłoby niewłaściwe. Oni mają swoją mamę i osoba trzecia nigdy nie powinna wchodzić w jej kompetencje. Nie chcę być też ich macochą. Nie cierpię tego określenia, chyba przez bajkę "Kopciuszek".
Zatem kim chce pani dla nich być?
- Chciałabym być dla nich osobą, do której zawsze mogą przyjść, wyżalić się, zjeść dobry obiad, napić się kawy. Marzę o tym, aby wiedzieli, że zawsze mogą na mnie liczyć.
Porozmawiajmy o Jasiu...
- To miłość mojego życia. Nigdy nie przypuszczałam, że spotka mnie jeszcze takie szczęście. Oczywiście już wielokrotnie się na niego wkurzyłam, bo jest potwornym łobuzem. Ale wszystko mu wybaczam. Ma u mnie specjalne względy. To normalny, może trochę bardziej żywy chłopiec - ja jednak nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiej eksplozji energii.
Jaki jest Jaś?
- Przede wszystkim jest pewny siebie. Idzie przez życie jak taran. Jest ciekawy świata i ludzi. Wypytuje mnie o wszystko. To taka moja pigułka miłości, szczęścia i ciepła.
Dziewczyny nie są zazdrosne, gdy mówi pani o nim z taką czułością?
- Teraz już nie, ale wcześniej nie było tak kolorowo. Jak byłam w ciąży, to córki przedstawiły mi swój plan na przyszłość. Powiedziały otwarcie, że będą lubić i akceptować Jana. Pomogą mi też w jego wychowaniu. Zaznaczyły jednak, że nigdy nie będą traktować go jak brata.
To musiało być dla pani dosyć bolesne...
- Zawsze powtarzam, że dzieci uskrzydlają, ale też potrafią bezwzględnie podciąć nam skrzydła. Zrobiło mi się wtedy strasznie przykro. W ich ustach zabrzmiało to tak oficjalnie... Starałam się je jednak zrozumieć, przecież mają prawo do wyrażania swoich uczuć. Niestety - cały czas żyłam z przerażającą myślą, że Jan nie znajdzie miłości u swoich sióstr. Bałam się tego bardzo.
Złe scenariusze na szczęście się nie sprawdziły!
- Pierwsze miesiące po jego narodzinach były czasem "badawczym". Ale później nastąpił przełomowy moment. Pewnego dnia, gdy dziewczynki wróciły do domu, Jaś się do nich uśmiechnął. Ucieszył się na ich widok. I tak oto powstała więź i miłość, która trwa po dziś dzień. Widzę, jak na siebie reagują, jak mały brzdąc do nich biegnie i rzuca im się na szyję. To jeden z piękniejszych widoków.
I nie jest to trochę na pokaz? Żeby mamie nie było przykro?
- Nic z tych rzeczy! Wiem, że oddadzą mu wszystko i pomogą, gdy mnie kiedyś zabraknie. Śmieję się, że Jasiek wygrał los na loterii. Udało się cwaniakowi, bo ma trzy mamy. Nigdy nie zabraknie mu miłości.
Alicja Dopierała