Reklama

Andrzej Turski: Na cmentarz do żony

Kiedy tylko ma chwilę, najpierw jedzie na cmentarz, by postawić na grobie żony świeże kwiaty. Bo ona zawsze bardzo je lubiła. Później jedzie do wnuka, by spędzić z nim chociaż krótką chwilę. Dla Andrzeja Turskiego (70 l.) to niemal rytualne zachowania każdego dnia. Już nie chce tracić żadnej chwili.

- Nie wrócę życia Zosi, chcę tylko o nią dbać, tak jak to było kiedyś... - mówi. Śmierć żony Zofii była dla niego wielkim ciosem. Bo przecież kilkanaście lat wcześniej to on toczył walkę z nowotworem. Był silny, miał wsparcie żony i córki, chciał żyć i wygrał.

- Zosia zamknęła swój prywatny gabinet okulistyczny po to, by być przy mnie, by mnie wspierać, podtrzymywać na duchu i troszczyć się o mnie. Jeździła ze mną na każdą chemię, zawsze była obok mnie - wspomina dziennikarz.

Kiedy pod koniec 2009 roku pani Zofia poczuła się gorzej, zrobili wszystkie badania. Okazało się, że musi poddać się chemioterapii. - Byłem pewien, że pokona "potwora", tak jak ja to zrobiłem... Niestety, Zosi się nie udało i trzy lata temu przegrała tę walkę - wspomina dziennikarz.

Reklama

Jedynym lekarstwem na rozpacz i pustkę była praca. I tak jak kiedyś stała się niemal całym jego życiem. Pan Andrzej w każdej chwili mógł liczyć na pomoc córki Urszuli, która sama bardzo przeżywała śmierć mamy, ale wiedziała też, że tata potrzebuje jej najbardziej.

Pan Andrzej otrzymał też pomoc od dawnej przyjaciółki Małgorzaty, z którą czasami pokazuje się na oficjalnych spotkaniach. - Małgosia tak jak ja jest wdową. Nic z tego nie będzie. Jesteśmy tylko przyjaciółmi i na takim przyjacielskim gruncie się spotykamy - opowiada.

Dziennikarz lada dzień wybiera się na Mazury, by nauczyć wnuka, czteroletniego Rysia, łowić ryby. - To moja pasja. Rysio zadaje już dużo pytań, interesuje się wieloma sprawami i sam powiedział, że chciałby jechać z dziadkiem. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zabrać go ze sobą, co zrobię z radością - opowiada.

Mazury to dla pana Andrzeja bardzo szczególne miejsce. To właśnie tam najchętniej wyjeżdżał z żoną. - Jeździłem tam kiedy byłem chory i odzyskiwałem siły, później zawoziłem chorą już Zosię, by wracała do zdrowia.... - wspomina.

Z żoną Zofią spędzili razem 48 lat. A spotkał ją... jeszcze w szkole podstawowej. Oboje mieszkali na warszawskim Mokotowie, na sąsiednich podwórkach. Od czasu do czasu spotykali się przypadkowo. - Mieszkaliśmy obok siebie i pamiętam ten dzień, kiedy zobaczyłem śliczną, drobną dziewczynkę z długimi włosami blond, na dużym rowerze - opowiada.

Po maturze pan Andrzej rozpoczął studia polonistyczne na UW, a pani Zofia - medycynę w Białymstoku. - Na szczęście Zosia często odwiedzała rodziców, widywaliśmy się niemal co tydzień - wspomina.

W 1970 roku wzięli ślub. Zamieszkali w maleńkim mieszkaniu za Żelazną Bramą. Mieli materac, fotel bujany i karton zamiast stołu, ale byli bardzo szczęśliwi. Po siedmiu latach przyszła na świat ich córka Urszula. - Starałem się być dobrym ojcem, choć większość obowiązków spadła na żonę. Mogliśmy liczyć na mamę Zosi. Żona na trzy lata przerwała pracę... Dzisiaj staram się spędzać każdą chwilę z wnukiem, bo wiem jakie to istotne, by nie przeoczyć ważnych momentów w życiu dziecka - wyznaje.

Pan Andrzej cieszy się, że już za chwilę będzie na Mazurach uczył wnuka łowić ryby i będzie wspominał te chwile, które spędzał tam w towarzystwie swojej ukochanej żony Zofii.

KL

Świat Seriali
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy