"Alternatywy 4": PRL w pigułce
Ten serial to PRL w pigułce. Śmieszny i straszny, a nade wszystko – swojski.
W 2005 r. położona między ulicami Indiry Gandhi i rotmistrza Pileckiego na warszawskim Ursynowie uliczka otrzymała nazwę Alternatywy. Stanisław Bareja, reżyser za życia poniewierany przez urzędników i recenzentów, zapewne gdzieś w zaświatach śmieje się z tego do łez...
Pomysł na serial o przygodach lokatorów nowego bloku powstał w 1979 r. Scenarzyści Maciej Rybiński i Janusz Płoński, jak mówi ten ostatni, chcieli po prostu zarobić. Temat podsunęło im samo życie - przeprowadzka p. Macieja do nowego mieszkania. Siedli we dwóch, napisali trzy kartki scenariusza i wysłali do telewizji. Czas mijał, panowie już dawno o wszystkim zapomnieli, gdy po dwu latach zadzwonił telefon. Nowy dyrektor z telewizji znalazł zarys scenariusz na dnie szuflady i zlecił jego realizację. Prace ruszyły.
Serial w założeniu miał być komedią, ale nie dla wszystkich było to oczywiste. Janusz Płoński wspomina, że pierwszy zaangażowany przez TP reżyser nie miał za grosz poczucia humoru. Zrozpaczeni scenarzyści zaczęli więc protestować i realizację filmu powierzono Stanisławowi Barei. To był strzał w dziesiątkę. On najlepiej potrafił opowiedzieć tę historię.
A było co opowiadać... Do niektórych bohaterów szczęście uśmiechnęło się tylko pozornie. Ktoś wcale nie dostał mieszkania, choć wszyscy sądzą inaczej, bo telewizja wymieniła go wśród szczęśliwców. Dwie rodziny zostały skierowane do tego samego lokalu i nikt nie jest w stanie zmienić tej sytuacji. Ale nawet ci, którzy dostali już klucze, mają mnóstwo kłopotów. Nowy dom składa się w zasadzie z samych wad i usterek. Wodę do kąpieli i prania trzeba łapać w nocy. W zimie w mieszkaniach panuje mróz, nie ma światła ani gazu. W dodatku blok wybudowano na peryferiach miasta, w księżycowym krajobrazie wykopów i prowizorycznych dróg. Kartkowe przydziały benzyny są zbyt małe, by korzystać z samochodu.
Do tego wszystkiego etat dozorcy w nowym domu dostaje niejaki Anioł - cham, intrygant i leń, który wyręcza się lokatorami, podsłuchuje ich i traktuje niemal jak więźniów. Życie nie rozpieszcza mieszkańców - godzinami wystają w kolejkach, by zdobyć podstawowe produkty. Starszego, niepełnosprawnego mężczyznę na wózku sąsiedzi "wypożyczają", bo dzięki niemu można ustawić się w krótszej kolejce dla uprzywilejowanych, co zwiększa szansę na jakiekolwiek zakupy. Bujna fantazja scenarzystów? Ależ skąd, najprawdziwsza PRL-owska rzeczywistość. Doświadczali jej nie tylko bohaterowie serialu i widzowie, ale także jego twórcy. Potężny kłopot ze zdobyciem potrzebnych rekwizytów mieli scenografowie. W rezultacie członkowie ekipy przynosili na plan np. produkty spożywcze. Żona reżysera opowiadała, że nieraz znajdowała na "alternatywnych" stołach zapasy z własnej spiżarni. Właściciele dóbr jadalnych, jeśli chcieli je odzyskać, by móc nakarmić nimi swe rodziny, musieli pilnować, by na czas wycofać je z planu zdjęciowego...
Nie zawsze się to udawało, podobnie jak w przypadku ubrań. Krystyna Tkacz wspomina, że kostiumolożka wypożyczyła z jej szafy sporo ciuchów, także dla innych serialowych bohaterek. Aktorka straciła do nich dostęp na długo, gdy wraz z całym wyposażeniem zostały "zaaresztowane" po wprowadzeniu stanu wojennego, zaledwie cztery dni po rozpoczęciu zdjęć.
Mimo takich perypetii ekipa filmowa cieszyła się każdym dniem pracy. "Jedną z pierwszych scen było zebranie lokatorów, którzy od prezesa spółdzielni dowiadują się, że otrzymali przydziały - wspomina Kazimierz Kaczor. - Ważną kwestię miał wtedy wygłosić Janek Kobuszewski. Jego bohater namawiał każdego po kolei do rezygnacji z przydziału, argumentując, że blok jest bardzo kiepski. I nie szło z tym Jankiem wytrzymać. Za każdym razem się przejęzyczał, oczywiście celowo. Przekręcał wyrazy tak, że pękaliśmy ze śmiechu. Raz, dwa, pięć, dziesięć... Ostatecznie trzeba było nakręcić go osobno. Nie że Staszek Bareja się zirytował, nic podobnego. Razem z nami zaśmiewał się do łez".
Nie wszystkich stać było na taki luz - dla Hani Bieniuszewicz jej rola była prawdziwym wyzwaniem. "Musiałam spoliczkować pana Pokorę i pana Wilhelmiego - opowiada serialowa Ewa. - Pan Pokora był pierwszy. Reżyser powiedział, że idziemy na całość... Łatwo powiedzieć, a pan Pokora był wcześniej moim profesorem w szkole teatralnej. Niespodziewanie położył mi rękę na piersi, a ja bardzo mocno uderzyłam go w twarz. Potem pan Wilhelmi przed podobną sceną był bardzo przestraszony. Ale ja już nauczyłam się hamować cios i tylko go maznęłam".
Trudno wyobrazić sobie "Alternatywy" bez gospodarza bloku, Anioła. Jego rola wydaje się wprost stworzona dla Romana Wilhelmiego. A jednak zagrał ją przypadkiem, niejako w zastępstwie. Aniołem miał bowiem być Ludwik Pak, ale, jak to się mówi, poszedł w Polskę. Jego następca potraktował zadanie nad wyraz poważnie. Scenarzysta Maciej Rybiński skarżył się w wywiadach, że aktor rozbierał na czynniki pierwsze każdą scenę ze swym udziałem. Wydzwaniał nawet w nocy z dociekliwymi pytaniami. Pracował nad rolą także w ciągu dnia. Hanna Bieniuszewicz zapamiętała, że gdy inni aktorzy w wolnych chwilach grali w karty i kości, Wilhelmi trzymał się na uboczu - powtarzał i analizował kwestie. Na młodej aktorce, które ledwie dwa lata wcześniej skończyła szkołę, wywarło to wielkie wrażenie.
Wielu aktorów zaangażowanych do serialu pracowało już wcześniej ze Stanisławem Bareją. Niektórych angażował dosłownie w przelocie. "Przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy pod moim domem na Mokotowie - wspomina Stanisława Celińska. - Miałam na sobie fartuch, w rękach miotłę i sprzątałam przed budynkiem. Nagle patrzę, a tu na rowerze jedzie Staszek. Też wyglądał malowniczo, był w cyklistówce, a na bagażniku wiózł jakieś warzywa. 'Wiesz, Stasiu, zagrałabym u ciebie' - powiedziałam. Staś się uśmiechnął, podrapał w głowę, jak to miał w zwyczaju, i powiedział: 'Dobrze'".
Jerzego Kryszaka podpowiedziała Barei... jego córka, Kasia, na której kiedyś duże wrażenie wywarła postać spotkanego na ulicy aktora (mieszkali w tej samej dzielnicy). Sam reżyser wcielił się w rolę wielce zainteresowanego życiem lokatorów milicjanta. Nie zawsze angażowani przez Bareję aktorzy byli do końca przekonani do swojej roli. Wątpliwości miała Zofia Czerwińska, żona filmowego Balcerka. "Ja się bałam tej postaci. Nie sądziłam, że uda mi się zagrać kobietę... no, z takiego marginesu. Taką plebejską. Natomiast jak już zagrał pierwsze sceny Pyrkosz, to on mi pokazał, czyją żoną jestem".
Z kolei Hanna Bieniuszewicz, gdy dowiedziała się, że ma wykonać... striptiz, zażądała dublerki. "Zatrudniono specjalistkę, zawodową striptizerkę. Miałam z nią próby w telewizji, już w stanie wojennym. Urządzałyśmy sobie takie zabawy, że podchodziłyśmy do żołnierzy z pytaniem: 'Czy można skorzystać z automatu?'".
Świetny scenariusz, doskonali aktorzy, genialny reżyser - rezultat też musiał być wspaniały. Co ciekawe, takiego zdania byli już pierwsi widzowie filmu, czyli... cenzorzy. Jak wspomina Janusz Płoński, w przewidywaniu przyszłych cięć już na etapie pisania scenariusza wymyślili tyle anegdot, że wystarczyło materiału na dziewięć odcinków serialu, zamiast zakładanych sześciu.
Po obejrzeniu pierwszego odcinka, ku zaskoczeniu ekipy, cenzorka nie miała żadnych uwag. jednak następnego dnia, gdy miano jej puszczać drugi odcinek, zażądała z powrotem... pierwszego. Wyjaśniła, że oglądając go tak się śmiała, że zapomniała notować sceny do wycięcia... Nadrobiła to, wycinając właśnie to, co ją śmieszyło. Ostatecznie jednak cenzura uznała, że serial jest nienaprawialny i dzieło Barei trafiło na półki. Widzowie obejrzeli je dopiero w 1986 r. A po blisko 30 latach telewizja postarała się odtworzyć pierwotną, nieocenzurowaną jeszcze wersję.
PP