Agustin Egurrola: Mocne uderzenie
Przyznaje, że pomiędzy jurorską trójką krąży pozytywna energia, a emocje podczas występów sięgają zenitu. Za kogo trzyma kciuki Agustin Egurrola w finale "Mam talent!" i... kogo się boi?
To druga edycja "Mam talent!", w której zasiada pan przy stole jurorskim. Czy w tym czasie pojawił się ktoś, kogo do dziś pan miło wspomina?
Agustin Egurrola: - Takich osób było mnóstwo. Ten program jest dla mnie niesamowitą przygodą właśnie dlatego, że spotykam tu fantastycznych ludzi, którzy zaskakują mnie za każdym razem. Nigdy też nie wiesz, co się wydarzy, a to sprawia, że emocje są tak duże. A wracając do pytania, takich osób było zbyt wiele, żeby móc je tutaj teraz wymienić.
Można powiedzieć, że o jurorowaniu wie pan już wszystko. Czym można pana jeszcze zaskoczyć?
- Bycie jurorem to oczywiście wielka radość, ale również duża odpowiedzialność. Muszę być bardzo skoncentrowany, bo przecież jest bardzo niewiele czasu - dwie minuty na decyzję i ocenę, czy w prezentacji mam do czynienia z prawdziwym talentem. Zaskakiwany jestem jednak bardzo często. Podczas rozmowy poprzedzającej występ na scenie, która dostarcza nam pewnej wiedzy o uczestniku: co robi na co dzień, gdzie mieszka, dlaczego tu przyszedł, stwarzamy sobie własny obraz uczestnika myśląc, że wiele już o nim wiemy. Występy pokazują nam, że życie bywa zaskakujące. Wiek, miejsce zamieszkania, zawód - to wszystko nie ma znaczenia, liczy się pasja i konsekwencja w dążeniu do celu. To dla mnie wielka nauka.
Denerwuje się pan podczas występów swoich faworytów?
- Oczywiście! To przecież ja na nich głosowałem, to ja o nich walczyłem. Zależy mi na tym, aby wypadli jak najlepiej. Jestem pewien, że są świetni, dobrze im życzę i chcę, żeby nas wszystkich zachwycili.
Często powtarza pan, że na sukces trzeba być przygotowanym. Co poradziłby pan uczestnikom talent show?
- Ten program to przede wszystkim wielka przygoda i sprawdzian ich umiejętności. Niezwykle ważne jest, aby mieć do tego pewien dystans, potraktować uczestnictwo w programie jako nowe i cenne doświadczenie. Uczyć się i czerpać z tego co dzieje się dookoła. Doświadczenie, które może im tylko pomóc w osiąganiu zamierzonych celów i spełnianiu marzeń.
Gasną światła jupiterów, znikają kamery i zaczyna się szara rzeczywistość. Nie ma pan wrażenia, że po zakończeniu programu zwycięzcy pozostają na lodzie?
- Nikt nikogo nie zostawia na lodzie. Często mam wrażenie, że ludzie mają zbyt wysokie oczekiwania wobec takich programów. Zasady tej gry są proste: wygrywasz - dostajesz 300 tys. zł. Nikt przecież nie obiecuje uczestnikom kariery i pewnych kontraktów. Talent show to programy, które mogą tylko pomóc w realizacji planów i marzeń uczestników, ale nic więcej. To jak się potoczą ich dalsze losy, zależy tylko od nich samych. Sukces to przede wszystkim ciężka praca. My możemy docenić czyjś talent, ale to dopiero początek drogi, którą trzeba pokonać w walce o swoje marzenia.
Czym ujął pana uczestnik, któremu "podarował" pan złoty przycisk?
- Ja swój złoty przycisk nacisnąłem dla zespołu młodych czeczeńskich tancerzy - Lovzar. Byli świetni, pełni radości i energii, a przy tym zaprezentowali duże umiejętności techniczne. Nie mogę się doczekać ich występu w finale, mam nadzieję, że znowu nas zachwycą.
Obserwując waszą trójkę odnosi się wrażenie, że po drodze wam ze sobą. Jaka jest prawda?
- Dla całej naszej trójki program jest bardzo ważny, a praca w nim sprawia nam mnóstwo frajdy. Wydaje mi się, że wspólnie dajemy temu formatowi dużo dobrej energii. Małgosia i Agnieszka przyjęły mnie niezwykle serdecznie, o czym już nie raz mówiłem. Staramy się oceniać tak, aby ludzie poczuli, że zawsze mogą do nas wrócić z nowymi pomysłami, czy odkrytymi na nowo talentami. Pamiętamy też, że "Mam talent!" należy do naszych uczestników, a jurorzy są ich największymi fanami.
Ale przyzna pan, że bał się trochę Agnieszki Chylińskiej?
- Oj tak! Kto by się jej nie bał (śmiech)!
Rozmawiała Ola Siudowska.