31 lat od śmierci uwielbianego aktora. Tą rolą zapisał się w historii
W 2024 roku na platformie Apple TV+ pojawił się dokument "STEVE!", skupiający się na karierze Steve'a Martina. Niemal 80-letni komik w jednej ze scen wspominał swojego przyjaciela Johna Candy'ego. Razem wystąpili w kultowej komedii "Samoloty, pociągi i samochody" Johna Hughesa. Pod koniec Martin z trudem powstrzymywał łzy. 4 marca 2025 roku mija 31 lat od nagłej śmierci Candy'ego.
"Samoloty, pociągi i samochody" Johna Hughesa opowiadają o Nealu Page'u (Steve Martin), który stara się wrócić z Nowego Jorku do Chicago na Święto Dziękczynienia. Niestety, prawie spóźnia się na samolot, który później z racji zamieci ląduje w Kansas. Jego towarzyszem w pełnej trudów i pułapek podróży do domu staje się Del Griffith (John Candy), gadatliwy i irytujący sprzedawca kółek do zasłon prysznicowych. Znerwicowany Neal ceni sobie ciszę i spokój. Del tymczasem nie wyłapuje wysyłanych przez niego sygnałów i mówi. Ciągle mówi. A jeśli tego nie robi, to pakuje siebie i Neala w kłopotliwe sytuacje. To typ faceta, którego widzimy, czekając na pociąg, i modlimy się, by nie usiadł w naszym przedziale.
Rola u Hughesa uchodzi za najlepszą w filmografii Candy'ego. Del jest komediowym złotem. Także dlatego, że Candy naznaczył swojego bohatera głęboko ukrywanym smutkiem, szczególnie widocznym w dwóch scenach. Należy przy nich zaznaczyć, że "Samoloty, pociągi i samochody" nie są filmem, który zestarzał się najlepiej. Reżyseria Hughesa zgrzyta, podobnie jak jego bardzo deklaratywne dialogi. W dodatku muzyka jest kiczowata, a Martin miejscami kuleje aktorsko. Gdy jego bohater ubliża Delowi, wypada wiarygodnie, ponieważ powtarza personę znerwicowanego frustrata, wykreowaną na rzecz wcześniejszych scenicznych występów komika. Jednak w bardziej emocjonalnych scenach czuć, że nie ma narzędzi, by przekonująco oddać zawstydzenie lub współczucie Page'a. Pozostają mu teatralne ruchy i smutna podkówka na twarzy.
Z kolei Candy wyciąga z tekstu Hughesa to, co najlepsze, i potrafi sprzedać całość. W pierwszej ze wspomnianych scen, w pokoju hotelowym, Neal ma dosyć Dela. Mówi mu więc w twarz, co o nim myśli. Reżyser pozwolił Martinowi improwizować, a ten na poczekaniu wysmażył monolog pełen bezczelnego okrucieństwa, które niby nas bawią, ale nigdy nie chcielibyśmy ich sami usłyszeć. "Nie zauważyłeś, że gdy zacząłeś gadać w samolocie, ja udawałem, że czytam worek na wymioty? Nie pomyślałeś wtedy, że może ten gość nie bawi się z tobą dobrze? [...] 'Kochanie, chciałbym, żebyś poznała Dela Griffitha, opowie ci teraz kilka anegdot. A tutaj pistolet, żebyś strzeliła sobie w łeb. Nie dziękuj'. [...] Mógłbym znieść każde seminarium o ubezpieczeniach. Mógłbym ich słuchać cały dzień z wielkim uśmiechem na twarzy. Pytaliby mnie: 'jak możesz to wytrzymać?' A ja odpowiedziałbym: 'Bo znam Dela Griffitha. Mogę znieść wszystko'" - niemal wykrzykuje Page.
Gdy kończy, widzi, że się zagalopował. Del jest wyraźnie urażony i wygląda, jakby miał się popłakać lub wyjść z pokoju, trzaskając drzwiami. Zamiast tego rzuca jedną z podniosłych przemów, typowych dla Hughesa. "Chcesz mnie zranić? Proszę bardzo, jeśli poczujesz się przez to lepiej. Jestem łatwym celem. Tak, masz rację, gadam za dużo. Za dużo też słucham. Mógłbym być cynikiem z sercem z kamienia jak ty, ale ja nie lubię ranić uczuć innych ludzi. Myśl sobie o mnie, co chcesz, bo się nie zmienię. Ja lubię... Ja lubię siebie. Moja żona mnie lubi. Moi klienci mnie lubią. Bo jestem prawdziwy. Dostajesz to, co widzisz" - słyszy Page w odpowiedzi.
Na papierze monolog wypada czerstwo i podniośle. Na ekranie to wrażenie mogłaby podbić nieznośna muzyka, typowa dla kina lat osiemdziesiątych. A jednak Candy to sprzedaje. Początek brzmi w jego ustach tak, jakby Del próbował przekonać sam siebie, że słowa Neala nie są prawdą. Kluczowa okazuje się kwestia "Ja lubię... Ja siebie lubię". Podkreśla ono niepewność bohatera. Jednak później dodaje "moja żona mnie lubi". I nagle Del dostaje kopa, jakby nagle ktoś wlał w niego galon energetyków. W czasie filmu Griffith wielokrotnie wspomina o swej wybrance Marie, którą bardzo kocha. Widać, że to uczucie jest dla niego ogromnym wsparciem, które każdego dnia pomaga mu wstać i funkcjonować. I trochę nas cieszy, że nawet ten wkurzający typ o dobrym sercu znalazł kogoś, kto zaakceptował go w pełni.
Monolog ma jednak swój smutny rewers. Poza Marie Del wspomina tylko o swoich klientach. Nie można powiedzieć, żeby to były bliskie relacje. Prowadzi to do drugiej ze wspomnianych scen, pod koniec filmu. Del i Neal żegnają się na dworcu metra w Chicago. Już w wagonie Page wspomina swojego kompana, który przez trzy dni towarzyszył mu w drodze do domu. Na początku śmieje się z niektórych sytuacji, ale później coś przestaje mu pasować. Może ogromny kufer, który Griffith wszędzie ze sobą ciągnie. Może smutny uśmiech, który Del posłał mu na pożegnanie. Może fakt, że nie wspominał o nikim bliskim poza żoną. Neal wraca więc na dworzec. Zastaje tam siedzącego samotnie Griffitha. Pyta go wprost, dlaczego — tak jak on — nie wraca do domu na Święto Dziękczynienia.
W dokumencie "STEVE!" Martin wspominał tę scenę. Wyciągnął nawet scenariusz "Samolotów, pociągów i samochodów". "Nie przeczytam jej teraz, bo jest długa" - rzucił, wyraźnie rozemocjonowany. Del opisywał w niej historię swojego życia. Kolejny typowy dla Hughesa monolog. Candy dał z siebie wszystko. Według słów Martina był wspaniały. "Stałem naprzeciwko niego. Płakałem, a on grał" - wspominał, z trudem powstrzymywał łzy.
Jednak w gotowym filmie ostały się tylko dwa zdania z całego monologu. "Nie wiem, dlaczego to wycięli, może z powodu tempa, może stwierdzili, że to końcówka filmu, a wtedy nikt nie chce słuchać długich przemów" - gdybał Martin. Wydaje się, że ktoś poszedł po rozum do głowy podczas montażu. Bo Candy sprzedał wszystko w dwóch pełnych smutku i wstydu zdaniach: "nie mam domu. Marie nie żyje od ośmiu lat". Nie potrzebowaliśmy słyszeć wyciętych linijek o tym, że po chorobie żony i jej śmierci Del spakował dobytek życia do kufra i od tego czasu tułał się po całym kraju. Bo nie potrafił wrócić do czterech ścian, w których byłby sam. Bo kolejne święta bez nikogo bliskiego były dla niego udręką.
To mogły być dwie okropne, nieznośnie ejtisowe sceny. Candy zrobił z nich małe arcydzieła. Także dzięki jego roli "Samoloty, pociągi i samochody" są filmem, które w wielu amerykańskich domach włącza się w każde Święta Dziękczynienia. Zadziwiające, że aktor nie otrzymał za niego nominacji do najważniejszych nagród.
Był to najlepszy występ w jego karierze. Candy regularnie pojawiał się na ekranie, ale nigdy nie wykreował już drugiego Dela Griffitha. Zmarł nagle w nocy 4 marca na planie filmu "Kawalkada" z powodu zawału serca. Miał 43 lata. Od dłuższego czasu walczył z otyłością i uzależnieniem od papierosów. Gdy po jego pogrzebie żałobnicy zmierzali na cmentarz, policja z Los Angeles wstrzymała dla nich ruch uliczny. Wcześniej uczyniono to tylko raz – przy okazji odwiedzin papieża. Z kolei Kanadyjskie Nagrody Filmowe przyjęły przydomek "Candys", by uczcić jego pamięć.