Reklama

Zieloni policjanci na służbie!

"Green Lantern", reż. Martin Campbell, USA 2011, dystrybutor Warner Bros., premiera kinowa 29 lipca 2011 roku.

W tym roku rzeczywiście na ekranach kin co rusz pojawia się jakaś komiksowa adaptacja, która ma za zadanie zrzucić z krzeseł nie tylko fanów przygód superbohaterów (rzadziej superbohaterek), ale przede wszystkim przyciągnąć do kina młodą widownię, która papierowe komiksy zna jedynie z bajek. Mieliśmy kolejnych "X-menów" - ("X-men. Pierwsza klasa"), "Thora"; przed nami m.in. "Captain America: Pierwsze starcie" i "Green Lantern". W planach są już kolejne części - wszystkie na pewno w 3D i na pewno jeszcze bardziej wybuchowe i ekstremalne, niż poprzednie.

Reklama

W większości przypadków fabuła opiera się na standardowych kliszach narracyjnych walki dobra ze złem, egzaminu z odwagi głównego bohatera i oczywiście romansu nieskonsumowanego z najładniejszą dziewczyną na ekranie. Koniec końców chodzi przecież przede wszystkim o efekty specjalne, odważne detonacje, mocne sceny walki i oczywiście dobrą kinową rozrywkę.

W przypadku "Zielonej Latarni" sprawdzają się wszystkie wyżej wspomniane recepty. Główny bohater Hal Jordan (delikatnie mówiąc "sztywna" rola Ryana Reynoldsa) to narwany "amerykański chłopczyk" w ciele mężczyzny, który nie słyszy porannego budzika, kobiety zostawia zawsze w łóżku i oczywiście w trakcie lotów próbnych najnowszych "cacek" mechaniki lotniczej doprowadza do potężnej eksplozji. Hal podkochuje się w Carol (znana z serialu "Gossip Girl" Blake Lively), która oprócz tego, że wygląda pięknie, na dokładkę jest doświadczoną zawodową pilotką i bizneswoman, co oczywiście nie przeszkadza Halowi od czasu do czasu przypomnieć jej, że przede wszystkim powinna dobrze wyglądać.

W tle tej miłosnej intrygi rodem z bulwarówek toczy się walka o losy wszechświata. Tajny zakon "zielonych latarń", strażników międzygalaktycznego pokoju będzie musiał stoczyć walkę z odwiecznym wrogiem: Paralaksą, który pragnie zniszczyć planetę Oa. Zielona siła kontra żółta moc, czyli ostateczne starcie, w którym śmierć poniosą nawet ci najtwardsi.

Aby zostać członkiem "zielonych latarń" pierścień zielonej mocy po śmierci jednego z wojowników musi wybrać swojego kolejnego właściciela. Dziwnym trafem Hal Jordan dostępuje tego zaszczytu, jako pierwszy Ziemianin. Równolegle w świecie wielkiej polityki (oczywiście zło współczesnego świata reprezentuje podejrzany senator, w tej roli Tim Robbins) zostają wykonane badania nad obcymi, które przeprowadza zagubiony i nieporadny naukowiec Hector, syn polityka. Odwieczne odrzucenie i brak akceptacji otoczenia spowoduje, że młody "pan doktor" postanowi również wziąć udział w walce o przyszłość świata.

Można narzekać godzinami na film Campbella, bo rzeczywiście sceny miłosne między dwójką bohaterów, którzy nie mogą skonsumować uczucia, bo tym razem aż wszechświat czeka na bohatera, są żywcem wyciągnięte z kiepskiej telenoweli. Wszystko od początku do końca jest przewidywalne i mało zaskakujące, choć po kilkunastu minutach projekcji uśmiech na twarzy wywołuje dość mocno widoczna inspiracją serią "Gwiezdnych wojen" Lucasa. Poza tym "Zielone latarnie" to kolejny film akcji, w którym ani klisze, ani stereotypy nie robią już na nikim większego wrażenia. I choć lepiej byłoby, gdyby wszyscy adaptatorzy komiksowych superprzygód brali przykład z Matthew Vaughna i jego "X-menów", warto pamiętać, że bohaterowie zajmują się przede wszystkim szukaniem kłopotów, a tego w "Zielonych latarniach" jest ponad miarę. W końcu "zieloni policjanci" muszą walczyć, używając przede wszystkim silnej woli i wystrzegając się strachu, który dopadnie ich na pewno w kolejnej części przygód.

6/10


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | Warner Bros.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy