Reklama

Zajechani Weterani

"Niezniszczalni" ("The Expendables"), reż. Sylvester Stallone, USA 2010, dystrybutor Monolith Films, premiera kinowa 20 sierpnia 2010 roku.

No dobra. Już widzę jak Panowie Stallone i Callaham pisali scenariusz do "Niezniszczalnych":
- Hej Sly, wiesz no... mamy grupę to każdy musi się czymś zająć. Potrzebujemy typa od broni...
- Gunnara?
- No, tak takiego snajpera.
- No... będzie się nazywał Gunnar - jak broń, no nie? Żeby nikt nie miał wątpliwości.
- Nie no, daj spokój. Może jeszcze Azjatę wymachującego nogami nazwiemy Yin-Yang, wesołka Christmas, a faceta, który zleca robotę... dajmy na to w kościele - Pan Kościół.
- No stary! Widzę, że załapałeś!

Reklama

Czekając na seans "Niezniszczalnych" zastanawiałem się co było w tych filmach akcji, znaczących długie wieczory mojego dzieciństwa. Co ci faceci, z porażeniem mięśni twarzy, mający jakiś seksistowski bon mot na każdą godzinę, uganiający się za swoimi śmiertelnymi wrogami przez całe życie, by ku naszej uciesze dopaść ich w te 90 minut, które zdecydowaliśmy się im poświęcić, co oni mi zrobili, że z nieodmiennym sentymentem w każde święta szukam w programie TV "Szklanej pułapki"?

Byłem święcie przekonany, że to kwestia sentymentu, że przecież nie rozpamiętuję tego wspaniałego kina akcji robionego w ostatnich latach, pełnego efektów, napędzanego ultra-szybkim montażem... i nagle trafiła mnie jak grom analogia piłkarska. Bo niby czemu, zamiast gloryfikować triumfy polskiej reprezentacji piłkarskiej w ostatnich latach, wciąż wspominam Orły Górskiego?

Dla tych, którzy nie interesują się piłką, tłumaczę solennie, że owszem tamci faceci grali wolniej, zarabiali mniej i nosili obciachowe fryzury, ale piłka uderzona z wolnego, z rotacją, zazwyczaj zmierzała w światło bramki. Dzisiejsze kino na niedowład techniczny swoich kopaczy ma swoje remedium - przyspiesza montaż w taki sposób, że oto nawet Matt Damon może zagrać zawodowego zabijakę. Z futbolem to nie przechodzi, więc cała nędza naszych glebo klepów widoczna jest na pierwszy rzut oka.

Dziś aktorem kina akcji może zostać niemal każdy - trylogia filmów o Jasonie Bournie wyznaczyła w tej materii nowe standardy. Sceny szatkowane są tak gęsto, obraz tak niemiłosiernie przyspiesza, że gdyby zamiast młócących się facetów podstawić w ich miejsce szatkowane steki wołowe to nie zrobiłoby to specjalnej różnicy. Byłoby mięcho, krew i wartka akcja. Powiem więcej - dziś przez gęste producenckie sito nie przedostałby się scenariusz o jakimś blond-mięśniaku z kucykiem, który chcąc pomścić zmarłego brata uczy się kung fu, pod okiem zdziwaczałego kurduplowatego mistrza, z doklejoną brodą z waty. Dziś scenariusze mają twist, za wszystkim stoją korporacje, są przesłania proekologiczne, prorodzinne i nawet pseudofilozoficzne. I dobrze. Więc jak śpiewali klasycy: "Czego, ach czego, ach czego mi brak?".

Ano brak mi "pierdolnięcia". Tego wyrazistego wariantu uderzenia, w którym czuje się znój, siłę i ciężar pięści. Tej nierzadko prymitywnej argumentacji, z którą polemizować nie sposób, bo stoi za nią siła charakteru i gigantyczny tors. Bo jak tu się obrażać na ideologię, która nigdzie się nie chowa? Podkręcona na maxa i dociśnięta do podłogi zwraca na siebie tyle uwagi, że nikt jej bezrefleksyjnie nie łyknie - no może poza wypakowanym, radosnym bohaterem niosącym ją na ustach. Bo proszę państwa, to nie jest tak, że epoka Reagana przyniosła nam fajne kino akcji, z wymagającą reperacji linią ideologiczną. Otóż to kino bez szowinistycznego, konserwatywnego twardziela nie istnieje. Na tym obrazku poprawność polityczna pasuje jak pięść do... zupy.

Najwyraźniej nie ja jeden dzielę podobny punkt widzenia, bo zeszłotygodniowy box office w Stanach Zjednoczonych jednogłośnie wygrali "Niezniszczalni". Prawdziwa stara szkoła, z naciskiem na "stara". Za kamerą stanął bowiem Sly Stallone, który po dość udanej resuscytacji Johna Rambo i Rocky'ego Balboa, postanowił dokonać podsumowania kina akcji ostatnich... trzech dekad. Mamy tu więc jego samego, Dolpha Lundgrena, Jeta Li, Mickey'a Rourke, Bruce'a Willisa, Gubernatora stanu Kalifornia i Jasona Stathama i jeszcze tego i tamtego. Całą plejadę, całą cholernie charyzmatyczną ferajnę. I pierwsze co w tym zestawieniu uderza to wysoka średnia wieku? W zasadzie nie licząc Stathama, którego już kilkukrotnie (słusznie) namaszczano na następcę Bruce'a Willisa, reszta Panów nie ma swoich następców. Hollywood sięga po mistrzów sztuk walki jedynie po tym, by mogli zostać skopani przez dublera Matta Damona, w jakiejś ultra-mega-hiperszybkiej sekwencji, zaś ewentualni pretendenci, których w filmie Stallone'a nie brak, rekrutują się głównie spośród byłych zawodników Futbolu Amerykańskiego, lub z pożal się boże Wrestlingu. I brak im tego czegoś, co zapewne nie leży w jakichś głębokich pokładach talentu aktorskiego, tego zaciętego spojrzenia, kwadratowego podbródka i determinacji.

"Niezniszczalni" to w zasadzie nie film, to wzorzec - szkielet. Przypomnienie po latach na czym polega klasyczne kino akcji. Wygląda to trochę jakby na etapie pisania scenariusza panowie zatrzymali się w momencie, w którym zazwyczaj opracowuje się sylwetki psychologiczne, dostarcza się motywacji i figury takie jak "ten zły", "ten dobry", "ten co się waha", "zły generał chcący zawładnąć światem" zamienia w pełnokrwiste postaci. W tym przypadku ten etap z rozmysłem pominięto, każąc łącznikowi, który spotyka się ze Sly'em w kościele nazywać się Pan Kościół.

Jest jeszcze jedna urzekająca rzecz, w tej rozgrywce naje(b/m)ników. Otóż nagromadzenie takiej ilości gwiazd, musi rodzić pytanie o hierarchię. Pamiętam jak w czasach wypożyczalni VHS i wafelków KouKou RouKou dzieciaki kłóciły się, czy Van Damme nakopałby Norrisowi. W tym kontekście, każda tego typu produkcja rozpatrywana będzie jak celebrity death match. I Sly gładko z tego wychodzi, nie pozwalając żadnemu członkowi teamu skopać w pojedynkę ani jednego "bossa". Nawet Stallone w pojedynkę nie daje rady karkowi głównego-bardzozłego-kiedyśagenta. Wszyscy pomagają wszystkim - solidarność i kumpelstwo zwycięża, nawet... eee to zobaczcie sobie sami.

____________

* Oryginalny tytuł filmu to "Expendables" - czyli zużywający się, niepotrzebni, przeznaczeni do jednokrotnego użytku, zajechania. Przyznać trzeba, że to odważny ruch ze strony Stallone'a, ale i splunięcie w twarz - rzucenie rękawicy, bo może rzeczywiście Sly z kumplami powinni już zejść ze sceny, ale gdzie są ich następcy? Kto podejmie rękawicę?

7,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: weteran | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy