Ekranizacja bestsellera pióra Philippa Reeve'a. Wsparta takimi nazwiskami, jak Jackson, Walsh czy Boyens, czyli ludźmi odpowiedzialnymi za scenariusz trylogii "Władcy Pierścieni". Rzecz programowo formatowana na monumentalny ekranowy spektakl. Czy to się mogło nie udać? Nie mogło, ale koniec końców wyszło, chyba nie tak, jak na to liczono.
Zarówno wśród widzów, jak dziennikarzy powtarzano, że jak globalna rozwałka - to Roland Emmerich, jak równie wystawna demolka - to Michael Bay, a jak epickie widowisko - to Peter Jackson. Owi magicy kina biorą się za rzeczy, mówiąc eufemistycznie, duże. I dlatego nie dziwi, że przeniesieniem na ekran futurystycznej opowieści o gigantycznych ruchomych miastach zabrał się team w składzie: Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens oraz w roli reżysera - Christian Rives, spec od efektów specjalnych w remake'u klasycznego "King Konga".
Jak już coś robić, to z rozmachem. A książka Reeve'a idealnie się do tego nadaje. Ogrom aż bije po oczach. Fantazja realizatorów "Zabójczych maszyn" nie zawodzi. Ruchome metropolie robią wrażenie. Szczególnie jedna, bo inne to bardziej miejscowości albo domy na kółkach. Świat tu przedstawiony, choć ponury, potrafi oko nasycić, a fabularna dynamika dać poczucie zajmującej akcji. Lub sprawić jedynie jej iluzję. Skąd takie odwrócenie? Może stąd, że rzecz o starciu dobra ze złem, mimo iż samemu złu nie po drodze z rzeszą socjopatów, bezdusznych psychopatów, nie ma w sobie nic oryginalnego. Ile razy już to oglądaliśmy? W lepszym lub gorszym wydaniu, ale wciąż i od nowa.
Ani Jackson, ani tym bardziej Christian Rives, jako reżyser niczym widzów, nie zaskakują. Odnosząc się tym samym do fabuły, niestety mamy tutaj do czynienia ze schematem, który widać od pierwszych sekwencji i w każdej kolejnej scenie filmu. Nie ma wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Kto zginie prędzej czy później, a kto nie. Jaki fabularny przebieg będzie miała ta historia? Trzeba przyznać, że dawno tak znaczonych kart w kinie nie widziałem. Film ten jest równie przewidywalny, jak utwory Modern Talking lub piosenki Zenona Martyniuka.
Czemu tak się stało? Przez kompromis. Chociaż film sięga do przyszłości rodem z Mad Maxa, to o takiej szorstkości i śmiałości, a nawet fantazji należy zapomnieć. Ów obraz bliższy jest zarówno w swojej formule, jak i wymowie po prostu bajce, choć futurystycznej. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że podąża ścieżką kina przygodowego, ale wtedy okrasza się wszystko chwytliwym humorem, dystansem, wprowadza postacie, które łamią filmowy porządek. W "Zabójczych maszynach" nad wszystkim unosi się duch George'a Lucasa. Jednak zdecydowanie w jego naiwnym, dziecięcym wydaniu. Ciekawe skąd miałem w finale skojarzenia z atakiem na Gwiazdę Śmierci?
Kto wie, może jednak twórcy powyższego projektu się nie zawiodą na wynikach box office'u? Szansę na to daje samo ekranowe widowisko. W tej rzeczywistości dzieje się dość sporo, a do tego wizualna strona mocno sprawę wspiera. Nie ma co udawać, że taki Londyn nie robi wrażenia. Że sekwencje akcji nie mają w sobie energii i efektowności. Kto jak kto, ale ta ekipa na widowiskach się zna. Nawet, jak eksperymentuje z obsadą. Aktorką perła jest odkryta w serialu "Demony Da Vinci", Hera Hilmar. Piękna, utalentowana, obdarzona delikatną charyzmą dziewczyna, która staje twarzą w twarz do pojedynku z weteranem Hugo Weavingiem. Na tego aktora zazwyczaj patrzy się ze sporą satysfakcją. Bez wątpienia są to plusy filmu, któremu zwyczajnie zabrakło pazura, odwagi i śmiałości.
Jest za to poprawna, rzetelna, sporych rozmiarów realizacja. Coś, co korzystając z udeptanych ścieżek, wzorców i archetypów niewykluczone, że u młodszej publiczności znajdzie szacunek, uznanie oraz popularność. Zresztą film w kinach będzie obecny również w wersji dubbingowanej, więc jest coś na rzeczy.
6/10
"Zabójcze maszyny" (Mortal Engines), reż. Christian Rivers, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 7 grudnia 2018 roku.