David Fincher i rozczarowanie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek połączę te dwa słowa. Ale w przypadku jednego z moich ulubionych reżyserów reakcję w postaci wzruszenia ramion oraz rzuconego mimochodem "jest ok i nic więcej" należy postrzegać jak porażkę. A właśnie takie uczucia towarzyszyły mi po seansie pokazywanego w weneckim konkursie, a zrealizowanego dla Netfliksa "Zabójcy".
Kryminalna intryga, ponowna współpraca ze scenarzystą "Siedem" (1995) Andrew Kevinem Walkerem, wreszcie Michael Fassbender w roli głównej. Wydawało się, że to składowe, które w przypadku Davida Finchera gwarantują sukces. Nie żeby od razu miał powstać film na miarę wspomnianego arcydzieła czy chociażby "Zodiaka" (2007), ale przynajmniej taki, który nie pozostawi obojętnym i będzie chciało się do niego wracać, kiedy już trafi na platformę streamingową. Zwłaszcza, że zaczyna się całkiem obiecująco.
W pierwszej scenie "Zabójcy" przenosimy się do niewielkiego paryskiego mieszkania, znalezionego specjalnie na tę okoliczność i obserwujemy przygotowania tytułowego płatnego zabójcy do kolejnego zleconego mu zadania. W tle dobiega nas głos Fassbendera, który szczegółowo przybliża życiową rutynę swojego bezimiennego bohatera. A nie jest wcale taka odległa od tego, co sami dobrze znamy. Słuchawki na uszach, joga, drzemka, książka. Później przekonujemy się, że również kawa w Starbucksie czy posiłek w McDonaldsie. Ot taki everyman, jakich mijamy setki każdego dnia na ulicy, tyle że strzela do ludzi i jeszcze mu za to płacą.
Na tę pierwszą sekwencję wchodzimy zresztą w skórę Fincherowskiego protagonisty. Staramy się zrelaksować, uspokoić oddech, by być perfekcyjnie przygotowanym na ten jeden, długo wyczekany moment. Tyle że w kluczowej chwili bohater popełnia błąd. Wystrzelony przez niego pocisk nie dobiega obranego celu. Co w konsekwencji, jak łatwo się domyśleć, uruchamia spiralę fabularnych następstw i czyni z tego nie tylko opowieść o kulisach pracy tego osobliwego zawodu, ale również o zemście.
Kiedy wydaje się, że to jedynie intrygujący wstęp przed prawdziwym daniem głównym, dzieje się coś, czego po Fincherze w ogóle bym się nie spodziewał. Mimo efektownego anturażu i dynamicznego przeskakiwania pomiędzy kolejnymi lokacjami - od Francji, przez Stany Zjednoczone, po Dominikanę - fabuła zaczyna się niepokojąco dłużyć, tylko co jakiś czas wybudzając nas z odbiorczego letargu, głównie za sprawą czarnego humoru. To o tyle dziwne, że amerykański reżyser to przecież absolutny mistrz konstruowania filmowej narracji oraz budowania napięcia. I to bez względu na filmowy gatunek, bo dotyczy to zarówno "Podziemnego kręgu" (1999), "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona" (2008), jak również "The Social Network" (2010). Co więcej thriller, jakim jest "Zabójca", to przecież poetyka, w której od wielu lat czuje się najlepiej.
Oparty na cenionej serii komiksów autorstwa Alexisa Nolenta film, kojarzy mi się trochę z takim projektem na przeczekanie. Zrobionym na szybko, by nie wypaść z zawodowej rutyny, w przerwie między poważniejszymi wyzwaniami. W otwierającym "Zabójcę" monologu, bohater głosem Michaela Fassbendera przekonuje, że jeżeli chce się wykonywać tytułową profesję, niezbędne jest to, by umieć się nudzić. Z bólem serca, ale muszę przyznać, że niestety tak czułem się na nowym filmie Davida Finchera. Ocena surowa, może nawet nazbyt, ale już od wielu lat to dla mnie twórca, który podłogę ma tam, gdzie wielu innych sufit. Zatem tym razem - "jest ok i nic więcej".
6/10
"Zabójca" [The Killer], reż. David Fincher, USA 2023, premiera: 10 listopada 2023 roku na Netfliksie.