Z całym dobrodziejstwem inwentarza
"Jak się pozbyć cellulitu", reż. Andrzej Saramonowicz, Polska 2010, dystrybutor Warner Bros. Entertainment Polska, premiera kinowa: 4 lutego 2011.
Podobno Bóg najpierw stworzył kota - powiedział Jerry Rzeźnik. Kot to stworzenie chodzące własnymi drogami, niezależne od nikogo, delikatne, choć nieco złośliwe. Wyrafinowane, rzadko pozwalające się głaskać byle komu. Ciche, czasem urokliwie mruczące. Skomplikowane w obyciu. Andrzej Saramonowicz nie jest debiutantem na polu kreacji - to, co stworzył w swoim studiu produkcyjnym jest jednak uzależnione od schematów taniego kina zza oceanu, prymitywne, śmieszne raczej niż zadziorne, mało urzekające i wielowymiarowe o tyle, o ile lubimy czcić pseudo atrakcje.
W jednej z bardziej pouczających scen filmu Kornelia (Magdalena Boczarska) przyrządza skórki bananowe, które wraz z przyjaciółkami - Mają (Maja Hirsch) i Ewą (Dominika Kluźniak) wykorzystuje zamiast tytoniu paląc sziszę. Substancje wydzielane przez skórki mają psychodeliczne właściwości. Rozmowa, którą prowadzą kobiety po kilkakrotnym zaciągnięciu się dymem jest znakomitą ilustracją fabuły filmu - od pierwszej do ostatniej sceny tak samo absurdalnej, zadziwiającej, choć przewidywanej, przekraczającej wszystkie gatunki i łączącej je w jeden, spójny w swoim nonsensie obraz. Saramonowicz zasypał nas wszystkim, co się dało niczym twórcy reklam lodów z bakaliami, którzy rzucają nam w twarz naraz orzeszki, rodzynki i migdały - dla lepszego efektu polane lepkim sosem czekoladowym.
W "Jak się pozbyć cellulitu" reżyser rzuca nam w twarz plastikowe, lukrowane nawiązania do gatunków filmowych - wszystkich. Prym wiedzie oczywiście komedia - panie są rozczulające, kiedy w swoich butach na obcasach zmagają się z mordercą, który "na mieście" obcina kobietom głowy. W tle rozgrywa się dramat (po dwóch butelkach drogiego szampana przyjaciółki potrafią sobie nawzajem wyznać, jak bardzo są nieszczęśliwe). Akcję napędzają sensacyjne wydarzenia, w które wplątana jest kryminalna intryga. W podziemnych magazynach wielkiej fabryki paliw rozgrywa się zaś horror. Kobiety są pozamykane w klatkach, w strzępkach markowych ubrań błagają o litość (o ile wycieńczone mają jeszcze siłę) - niebawem zostanie odessana z nich krew. Rzeźnik-biznesmen sprzeda ją wielkim koncernom farmaceutycznym, które wykorzystają ją do produkcji drogich kremów dla pań. Ród kobiecy zjada swój własny ogon, czy Saramonowicz robi sobie żarty z tłuszczu Żydów przerabianego na mydło? Wątek żydowski przewija się przez cały film. Warto zwrócić na to uwagę. Niczego tu nie zdradzam, wszystko dzieje się w ciągu pierwszych piętnastu minut filmu, a do końca jeszcze daleko...
Przed nami nieco subtelności - komedia pomyłek (kim tak naprawdę jest szef fabryki paliw?), czarna komedia (niejeden marzy o trzech kobietach w bieliźnie rozkopujących nocą grób w ogrodzie) i radosny musical (nawet jeśli jest on tylko wyobrażeniem pań na haju). Brakuje tu tylko nawiązań do filmu katastroficznego? Nic nie szkodzi. Wrażenie totalnego kataklizmu (formy i treści) pozostało we mnie na długo po opuszczeniu sali kinowej.
Andrzej Saramonowicz udławił się współpracą z Warner Bros. Co za dużo, to niezdrowo. Reżyser przyjął tymczasem z dobrodziejstwem inwentarza wszystko, co amerykański mainstream niesie ze sobą. Za oceanem jednak w cenie bywa także delikatność pojedynczych gestów, skupienie się na detalach opowiadanej historii, a nie atrakcjach mających ją ubarwić. Usta kobiet Saramonowicza są doskonale karminowe, ich oczy podkreślone czarną kredką, a biusty opięte aksamitną bluzką - tylko to nadaje im wyrazu. Zmarszczka na czole bywa zaś czasem ciekawsza niż gładka skóra, w którą wklepywany jest regularnie balsam marki Vichy - wiedzą o tym portreciści z odrobiną doświadczenia. Panowie są dla odmiany nudni, banalni i nieporadni w swoich koszulach z Vistuli. Oczywiście cieszy realizacyjna precyzja i doskonałość obrazu, nie jest to jednak wyznacznik dobrego kina. Bogactwo przeradza się zaś czasem w kicz, w którym gustować potrafią tylko "prawdziwi koneserzy".
A.B.
3/10