Egipskie kino drogi. Opowieść o zacięciu społeczno-humanistycznym, ale pozbawiona epatowania cierpieniem i biedą. Ujmująca za to szczerością i autentycznością. Zachwycająca parą głównych bohaterów - społecznych wyrzutków. Doskonała propozycja dla widzów "Kafarnaum", z którym zresztą film rywalizował o Złotą Palmę w Cannes, ostatecznie zdobywając Nagrodę im. François Chalais.
Rady'ego Gamala, debiutujący w pełnometrażowej fabule egipsko-austriacki reżyser Abu Bakr Shawky, znalazł w kolonii dla trędowatych, w której przed laty nakręcił dokument "The Colony". Choroba zniszczyła i zdeformowała ciało Rady'ego, odizolowała go od świata, ale nie złamała ducha i poczucia własnej godności. Na co dzień mężczyzna prowadzi w kolonii niewielki sklepik, ale gdy pojawiła się informacja o castingu do filmu - zgłosił się. Do odważnych świat należy!
Żadnego aktorskiego doświadczenia nie miał też dziesięciolatek Ahmed Abdelhafiz, charyzmatyczny syn dozorcy, polecony twórcy przez jednego z jego współpracowników. Przed kamerą Rady i Ahmed stworzyli duet, który łatwo przełamuje różne stereotypy i szybko zdobywa sympatię. Nie współczucie, co podkreślić należy, tym bardziej że los bohaterów, w których się wcielają, naprawdę nie rozpieszcza. Dla wiecznie narzekających mieszkańców świata zachodniego film może okazać się lekcją pokory.
Rady daje swoją twarz i emocje Beshayowi, wyleczonemu, acz oszpeconemu przez trąd wdowcowi. Obama gra z kolei osieroconego Nubijczyka, który tylko w dużym przybliżeniu zna datę swojego urodzenia. Nie wie, co stało się z jego rodzicami. Od dawna tuła się po sierocińcach. Ich wspólna przygoda rozpoczyna się w kolonii dla trędowatych, którą Beshay opuszcza z nadzieją na odnalezienie ojca, który przywiózł go tu przed laty i obiecał powrót. Obama - "z imieniem jak facet z telewizji" - wprasza się sam, a Beshay jego obecność odkrywa na tyle późno, że może już tylko zaakceptować go jako towarzysza podróży.
Abu Bakr Shawky’emu nie udaje się uniknąć nut sentymentalizmu. Tu i ówdzie pojawiają się aż nazbyt oczywiste retrospekcje. Po drodze bohaterowie spotykają kilku drani, ale i kilku podobnych im wyrzutków, którzy liczą na to, że w tytułowym Dniu Sądu - Yomeddine - wszyscy będą traktowani sprawiedliwie, wedle serca i zasług, a nie wyglądu. Serce na pewno skrada poczciwy osiołek, który ciągnie prowizorycznie sklecony wóz z całym dobytkiem Beshaya, kocem, wodą, bluzą. I to chyba, obok Rady'ego i Ahmeda, największa siła produkcji - portret Egiptu pozbawionego folderowego blichtru i kiczu. Malownicza kraina słońca, piramid, klątw faraonów, archeologicznych zagadek, przygód Stasia i Nel... - Nie, nie. To nie ten film. Nie ta historia, chociaż w jednej ze scen pojawia się skromniejsza kuzynka piramid z Gizy - grobowiec w Majdum. Sfotografowany jednak przez Argentyńczyka Federico Cescę bez zachodu słońca w tle i innych radosnych ozdobników. Całkiem zwyczajnie.
Shawky pozwala nam zajrzeć do życia Egiptu poza Kairem i turystycznymi kurortami, poza konfliktami politycznymi, nawet religijnymi. Rady jest chrześcijaninem - kolonie dla trędowatych prowadziły zakonnice i wychowały go w swojej wierze. Obama - muzułmaninem. Nikt jednak nikogo do niczego nie chce zmusić, przekonać. Ta dwójka, między którą rodzi się ojcowsko-synowska więź, wzajemnie siebie akceptuje. I akceptuje też swój los. A ten potrafi być przewrotny.
Kto by pomyślał, że skromny, niezależnie sfinansowany dramat (m.in. przez Kickstartera) zachwyci nie tylko w Cannes, ale i w Valladolid (Nagroda Publiczności, Nagroda Jury Młodzieżowego), Tunisie (Nagroda za debiut), czy w Filadelfii (Nagroda Jury Studenckiego). I będzie mógł też podzielić się swoją pozytywną energią w "dalekiej" Polsce...
7/10
"Yomeddine. Podróż życia" (Yomeddine), reż. A.B. Shawky, USA, Egipt, Austria 2018, dystrybutor: Polskie Media, premiera kinowa: 5 kwietnia 2019 roku.