Reklama

Wujaszek pustelnik

"Aż po grób", reż. Aaron Schneider, USA 2009, dystrybucja: ITI Cinema, premiera kinowa: 22 października 2010

Aż do obiadu nie zapomnę zapewne, że byłem na tym seansie. Wspomnienie uleci jednak z całą pewnością kiedy włączę kolejny odcinek, którejś z śledzonych przeze mnie telewizyjnych serii.

Bo i debiut kinowy Aarona Schneidera przypomina produkcję o telewizyjnej proweniencji. Za czasów mojej młodości Disney serwował w weekendy bajkę z filmem w pakiecie. "Aż po grób" przypomina mi tamte czasy i tamte produkcje. Nigdy nie zastanawiałem się kto je produkuje, gdzie i za czyje pieniądze powstają, a teraz już wiem - w tym konkretnym przypadku była to między innymi stacja TVN.

Reklama

Nie znaczy to wcale, że film jest zły, w żadnym wypadku nie jest też nieprzyjemny, po prostu sprawia wrażenie dobrego akompaniamentu do schabowego i ziemniaków. Można spoglądać spode łba pomiędzy jednym a drugim kęsem, siedząc przy stole całą rodziną. "Aż po grób", mimo pewnych narracyjnych sugestii, nie ma specjalnej dramaturgii. Oczekiwany twist nie nadchodzi, zaś skrywana skrzętnie tajemnica, Hitchcockowski MacGuffin, którym jest rzekoma zbrodnia sprzed lat - rozczarowuje. Wychodząc z kina widz zadaje sobie pytanie: i o to było tyle zachodu? Facet siedział 40 lat w pustelni na odludziu z takiego powodu!? "Aż po grób" opatrzyć można mianem kina przezroczystego, zupełnie obojętnego dla odbiorcy. I w zasadzie nie byłoby specjalnie o czym pisać gdyby nie aktorstwo.

Obok filmu Schneidera można by przejść zupełnie obojętnie, zdrzemnąć się na jakiś czas bez ewidentnej straty, gdyby nie Bill Murray, Robert Duvall i Sissy Spacek. To się nazywa obsada. Do tego żadne z nich nie statystuje, ale stara się z kompletnie płaskich, nieinteresujących postaci wycisnąć coś, cokolwiek, jakąś sugestię drugiego dna. I nawet im to wychodzi. Murray robi to w czym czuje się najlepiej, czyli rozczula i rozśmiesza w cyniczno-beznamiętnym stylu. Oglądając go w roli właściciela zakładu pogrzebowego mogę tylko przypuszczać jakie dobre kino można by zrobić, opowiadając o tej postaci, która kradnie show głównemu bohaterowi.

Nie znaczy to, że Robert Duvall szczególnie mu ustępuje - założeniem jego postaci jest to, że nie opowiada sama o sobie. Felix Bush to człowiek-legenda z 40-letnią dziurą w życiorysie, zapełnianą przez postronnych fantastycznymi opowieściami. Reżyser stara się nam zasugerować, że za jego małomównością i oszczędnością wyrazu kryje się wielka mądrość nabyta przez lata samotnych medytacji, jednak trudno mi się na to nabrać. Tym, co widzę, nie jest jakiś Szalony Pies Morgan, romantyczny wagabunda, ale staruszek, który nie może przeboleć swojej straty. I tego Staruszka gra Robert Duvall - odsłaniając cała bezradność i słabość tego rzekomo twardego człowieka.

Sissy Spacek przypadła w udziale rola najmniejsza, jednak nie mniej interesująca. W całej zagadkowej historii Feliksa Busha to ona wydaje się postacią najciekawszą, miałaby nam zapewne wiele do powiedzenia, gdyby twórcy nie postanowili sprowadzić jej do roli tej wybaczającej, tej u której bohater szuka odkupienia. Dzięki Spacek zobaczyć możemy wierzchołek lodowej góry emocji, która musiałyby kotłować się w tej postaci, gdyby jej obecność na ekranie nie była tak mocno zredukowana.

I to w zasadzie tyle. Bo epizod z Tomaszem Karolakiem, o którym głośno było na polskich serwisach plotkarskich, chyba jednak został wycięty, albo zwyczajnie go nie zauważyłem. Cóż, jakoś nie przyszło mi do głowy bawić się "w gdzie jest Wally" i szukać go na drugim planie. "Aż po grób" to nie jest film zły, ale kompletnie beznamiętny. Można iść. Można też nie iść. Beż różnicy.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | aaron | grób
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy