Na początku mamy wielką makabrę - mózg na ścianie w korytarzu, wisielca w toalecie, który powiesił się na kiści przepalonych lampek choinkowych i jeszcze stertę trupów w salonie, nie zliczę ile. No więc do krwawej jatki doszło w noc sylwestrową, starych nie było, chata wolna, dzieciaki zrobiły epicki bal, ale jak widać sytuacja wymknęła się spod kontroli. Co się właściwie stało? Skąd mordobicie, strzelaniny, dlaczego w drzwiach wbita siekiera? Czemu jedni zginęli rażeni prądem, inni leżą zaś podziurawieni jak sito, a ocalała jedynie dziewczyna, która mamrocze coś o koniunkcji Jowisza i Saturna? Odpowiedź nie jest wcale taka prosta.
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" Jana Belcla już na pierwszy rzut oka mogą wydawać się filmem przegiętym, skłonnym do prowokacji, przekraczania tabu, makabry. Wiadomo przecież, że trup w finale będzie ścielił się gęsto, że wszystko skończy się katastrofą w stylu Tarantino, zanim jednak do tego dojdzie widza pochłonie wir obrazów z feralnej domówki.
Belcl daje nura za kulisy imprezy, a za kulisami rozbudowuje kolejne wątki i uzupełnia je o groteskowo detaliczne informacje związane z najbardziej pobocznymi postaciami. Natłok bohaterów i zdarzeń ma stwarzać wrażenie szerokiego przekroju ofiar i potencjalnych sprawców przyszłego morderstwa: jest tu para nimfomanek i para nieudolnych podrywaczy, co wiecznie podpierają ściany, jest raper Bogdan, co się posługuje ksywką Jordan i chce zostać drugim Taco Hemingwayem, jest jego dziewczyna Anastazja, która lubuje się w horoskopach, wróżbach i przepowiedniach, jest też kilka osób, które trafiły tam zupełnym przypadkiem - francuski mormon, który widzi Jezusa albo dostawca pizzy, planujący dyplom z neurofarmakologii. Belcl konfrontuje ze sobą wszystkich bohaterów, pląta ich losy, zderza ze sobą biegunowo odmienne postawy, co prowadzi do szeregu konfliktów, intryg i intryżek.
W filmie Belcla to nie zapowiadany od początku brutalizm zdaje się przykuwać uwagę, lecz fabuła przypominająca rozdmuchaną do monstrualnych rozmiarów scenę zbiorową. Atmosfera stopniowo gęstnieje, bohaterowie w zamkniętej przestrzeni zalewają się potokami alkoholu i słów, zależności między nimi zmieniają kierunek. Jedno trzeba Belclowi oddać: sprawnie prowadzi patchworkową narrację, łapie jednocześnie kilka wątków, z dużą swobodą porusza się po strukturach wielokrotnie złożonych.
Niestety, sporo gorzej radzi sobie z samym językiem, nie sprawdza się w dialogach pikantnych i niepoprawnych, nie mówiąc już o tym, że ponosi klęskę na gruncie konstrukcji postaci. Bo przecież w filmie Belcla nie ma wyrazistych, zajmujących charakterów i psychologicznej głębi, postaci z "krwi i kości" okazują się być zrobione z tekturowego stereotypu i prostej tezy, dążą tylko do tego, by się wzajemnie wyrżnąć.
I może jeszcze mógłbym to jakoś przełknąć, wszak "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" z założenia miał być filmem bezwstydnym i jednocześnie przewrotnym, kinem, które staje po stronie absurdu, niezobowiązującej zgrywy, totalnego jajcarstwa. Sęk w tym, że Belcl ma w zanadrzu same dowcipy z brodą, dowcipy wyjątkowo czerstwe, jak na mój gust, fatalnie opowiedziane, mało śmieszne, najgorsze jednak, że rozmijające się solidnie z naszą współczesnością.
Żarty - traktowane przecież przez Belcla jako podstawowy budulec - są wyabstrahowane z codziennego kontekstu, niewiele mają wspólnego z językiem żywym, prawdziwie mówionym, a więc ze sposobami komunikacji młodych ludzi. "Po co światu są laski, skoro jest pizza?" - zastanawia się jeden z bohaterów. Ja zaś próbuję zrozumieć, kto dziś jeszcze pisze takie kwestie i jaki w tym jest sens.
No cóż, według założeń reżysera, miało być to zapewne kino fajne i jajcarskie, śmiechom miało nie być końca, widzowie mieli zrywać boki, ale ja widzę w tym tylko metaforę "krindżu". Kina sprawnego warsztatowo, ale jednak skazanego na żenadę.
4/10
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją", reż. Jan Belcl, Polska 2021, dystrybucja: Netflix, premiera: 28 grudnia 2020 roku.