Reklama

"Wstyd": We Fuck Alone

"Wstyd", drugi film Steve'a McQueena, autora głośnego "Głodu", okrzyknięty został jednym z najbardziej kontrowersyjnych obrazów ostatnich lat. To portret uzależnionego od seksu mężczyzny. Michael Fassbender, odtwórca głównej roli, zdobył za tę odważną kreację nagrodę dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.

We Fuck Alone
przyznacie jednak, że tak się nie da żyć
a nawet przeżyć.
Nie wspomnę już o snach i nie powtórzę
jak drżał i oblewał się potem - coś tu musi puścić:
o piątej na nogach już na dobre.
John Berryman

Brandon jest uzależniony od seksu. Powinienem od tego zacząć. Ci, którzy nie widzieli plakatów i zwiastunów wyobrażą sobie wychudzonego suchotnika, wyjętego z książki "niebezpieczeństwa onanizmu". Kogoś o twarzy i posturze Steve'a Buscemi. Zakopanego w brudnym barłogu, owiniętego lepkim prześcieradłem desperata, wsłuchującego się w "zbyt głośną samotność" w Dolby Surround. Zaznajomionym z obsadą widzom, przed oczami stanie posągowe oblicze Michaela Fassbendera, przywodzące na myśl popiersia amerykańskich prezydentów wykute w górze Rushmore. Granitowa sylwetka, elegancko skrojony płaszcz i stalowe spojrzenie. Łatwy podryw, pustka wywołana mechaniką powtarzanych w kółko ruchów frykcyjnych - krajobraz wiejący chłodem i pociągający spleenem.

Reklama

U Steve'a McQueena obie te postaci współżyją ze sobą jak doktor Jekyll i Mr Hyde. Wyrzeźbione ciało Fassbendera stanowi barierę nieprzepuszczającą niczyjego wzroku, skrywającą tytułowy "Wstyd". Ćwiczone i ugniatane w pędzie ku doskonałości i samowystarczalności, w którym seks staje się jedynie wzajemną masturbacją. Stosunek, zredukowany jest do zastrzyku endorfin - dostępnego na wyciągnięcie ręki - w kierunku rozporka, zapięcia stanika lub klawiatury komputera.

Uzależnienie Brandona ma jednocześnie wymiar konkretnej przypadłości i kulturowego symptomu. W sytuacji, w której cały nasz wysiłek inwestowany jest w "Ja", coraz trudniej przychodzi nam sublimowanie popędów i emocjonalne obsadzanie jakichkolwiek postaci i obiektów poza nami samymi. Przyjemność przekształca się w nałóg, zaś osobowość bohatera rozszczepia się na dwie instancje: aktywną - pożądającą i bierną - dostarczającą przyjemności. Tym samym wstyd przestaje być jedynie strachem przed ujawnieniem naszych słabości przed innym, gdyż ów inny tkwi w nas, zaś relacja obu instancji przypomina kontrakt między klientem a prostytutką.

"Wstyd" jest filmem nastrojowym - nie w sensie przytulnej, pościelowej atmosfery, ale sposobu prowadzenia narracji. W większej mierze, niż od zdarzenia do zdarzenia, przesuwamy się w nim od jednej tonacji do drugiej - odczuwając chłód zmierzwionej pościeli, zimne światło poranka i kłębiące się w bohaterze emocje. Dzięki mistrzowskiemu operowaniu nastrojem w kadrze, Michael Fassbender może pozwolić sobie na oszczędną grę, wzmagającą poczucie dyskomfortu u widza. Ten niesamowity kontrapunkt - sugerowanej rozpaczy i dostrzegalnego opanowania, zostaje naruszony w finale, który poprzez swoją deklaratywność rozładowuje ów pulsujący podskórnie ładunek niepokoju.

Pomimo tego, "Wstyd" wciąż pozostaje bolesną drzazgą w oku, którą - po seansie - trudno jest zignorować. Nawet jeśli całe to cierpienie i desperacja niosą w sobie ów dyskretny urok spleenu. W końcu, jak pisał Charles Bukowski:

to prawda:
ból i cierpienie
sprzyja
tak zwanej
twórczości artystycznej.

7,5/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Wstyd" ("Shame"), reż. Steve McQueen, Wielka Brytania 2011, dystrybutor Gutek Film, premiera kinowa 24 lutego 2012 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wstyd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy