Wojenne gry słowne
"Armadillo - wojna jest w nas", reż. Janus Metz, Dania 2010, dystrybutor Against Gravity, premiera kinowa 13 maja 2011 roku.
"Wojna jest w nas"? Nie sądzę. Dokument Janusa Metza ukazuje raczej, jak nienaturalna sytuacja wojenna stwarzana przez ludzi, zaczyna wnikać w poszczególnych aktorów brutalnego teatru. A postaci dramatu jest wiele. "Armadillo" to bez wątpienia film bardzo dobry. W czasie jego oglądania, nieustająco jednak powracało do mnie przekonanie, że w gruncie rzeczy już nic nowego na temat, jaki porusza, nie da się powiedzieć.
Doskonałym tego wyrazem jest scena, która pojawia się w materiałach promocyjnych. Twarz rannego żołnierza, otumanionego morfiną, w której dominują wielkie, zdziwione i przerażone oczy. Chłopak jest już w swoim świecie, z którego patrzy na otaczającą go rzeczywistość, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, o co tu w ogóle chodzi.
Metz, podobnie jak twórcy nominowanej do Oscara "Wojny Restrepo", jest w środku żołnierskiego świata, w czasie akcji i wypoczynku. Ale to nadal tylko obserwacja, widz ma szansę wczuć się w sytuację, ale nigdy jej nie poczuje (na szczęście). Może być jedynie niemym obserwatorem, z niedowierzaniem patrzącym dookoła.
Owszem, Metzowi udało się ukazać absurdy, lecz nie tyle wojny jako takiej, co "pokojowej misji wojsk w Afganistanie", która wydaje się być kumulacją wielu większych i mniejszych wojennych gier słownych. Podobnie jak problemy, z którymi stykają się na miejscu żołnierze, wielokrotnie opisywane w reportażach: niepewność, kto jest cywilem, a kto wrogiem, nieznany teren, surowe warunki i podświadomie wyczuwalny bezsens całej walki.
Z pokojową misją ma to niewiele wspólnego, a regularna wojna trwa już od dekady, stając się urealnioną komputerową grą wojenną dla kolejnych młodych mężczyzn, co doskonale ukazuje Metz w montażu jednej ze scen. Grą początkowo przynoszącą rozczarowanie. Szukających adrenaliny i szybko się od niej zresztą uzależniających, nudzą patrole, nocne oglądanie pornosów, zaliczanie wojenki na komputerze. Pierwszy chrzest bojowy przychodzi szybko i brutalnie. Pojawiają się pierwsi ranni, giną żołnierze.
Metz nie ocenia żadnej ze stron. Pokazuje kolejne wydarzenia, rozmowy, akcje, pozostawiając resztę widzowi. I dobrze, bo dzięki temu "Armadillo" nie staje się kolejnym obrazem o żołnierzach w Afganistanie, ich wartościach, solidarności i innych znanych nam słów wytrychów. To jest, ale jako element czegoś znacznie istotniejszego - skomplikowanych relacji między różnymi stronami, które nigdy siebie nawzajem nie zrozumieją.
Są tu żołnierze, dla których pomoc cywilom jest dość abstrakcyjnym pojęciem, ograniczającym się, podobnie jak dla ich zwierzchników, do rozdawania batoników i budowania wirtualnych szkół. Są anonimowi wrogowie, którzy stanowią jedynie punkciki na satelitarnych zdjęciach. Są też cywile, cierpiący najbardziej przez otaczający ich chaos, którym plik banknotów wręczony przez żołnierza, nie pomoże odzyskać zabitego dziecka.
Ja, zawsze reagująca wewnętrznym buntem na jakikolwiek przejaw agresji, złapałam się na tym, że zaczęłam przyznawać rację żołnierzom. Nikt nie wie, jak tam jest. Okrutne traktowanie zwłok czy późniejsze opowieści o zabijaniu, są nie do przyjęcia z perspektywy cywila. W warunkach wojennych są fizycznym i psychicznym odreagowaniem organizmu na nienaturalną sytuację. Trudno obwiniać kogokolwiek (może tych, którzy ludzi pchają do takich sytuacji). Ale i równie trudno usprawiedliwiać.
Nasuwa się w końcu pytanie, czy w ogóle ktoś wie, o co w tym wszystkich chodzi? Przeraża odpowiedzieć, którą dokument Metza - świadomie bądź nie - pokazuje: wszystko wszystkim wymknęło się spod kontroli, a sama wojna przerodziła się w wirtualną gierkę, w której My mamy fajne zabawki, ale Oni i tak wygrywają.
7/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!