Trudno mi sobie wyobrazić, żeby od strony filmowej wizji ktoś potrafił zaproponować więcej uniwersum "Władcy pierścieni" niż zrobił to, zwłaszcza w pierwszej trylogii, Peter Jackson. Dla mojego pokolenia to jedna z najpiękniejszych przygód, jakich uświadczyć można było na wielkim, kinowym ekranie. Powrót do wykreowanego przez J.R.R. Tolkiena świata za sprawą wyreżyserowanej przez Kenjiego Kamiyamę animacji, tylko to uczucie potwierdził.
Kenji Kamiyama ma chyba w sobie coś z masochisty, bo najwyraźniej lubi podejmować się zadań trudnych, by nie powiedzieć niemożliwych. Doświadczenie zbierał m.in. w światach "Ghost in the Shell" czy nie tak dawno "Gwiezdnych wojen". I choć ten drugi przeżywał ostatnimi czasy spory kryzys, odświeżenie go w formie filmu animowanego było i tak sporym wyzwaniem.
Dla mnie jednak wciąż mniejszym niż "Wojna Rohirrimów". Być może dlatego, że od premiery klasycznej trylogii George’a Lucasa minęło znacznie więcej czasu, niż od tej Jacksona, która wciąż w pamięci wielu pozostaje żywa. Wątpliwości chyba było też trochę na poziomie decyzyjnym, ale jako że konkurencja nie śpi (mam na myśli popularny serial Amazona), należało jakoś zareagować. Pomógł zapewne fakt, że dużym entuzjastą zbratania Tolkiena z anime okazał się sam Peter Jackson.
Po ponad dwóch godzinach projekcji niestety nie potrafię podzielić entuzjazmu australijskiego reżysera. I to zarówno na poziomie historii, która jest dość płaska i do bólu przewidywalna, jak również samej realizacji, odstającej, moim zdaniem, od flagowych produkcji anime. Kamiyama, za sprawą dobrze znanej nam z klasycznej trylogii Éowiny w roli narratorki, wrzuca nas do świata sprzed niemal dwóch stuleci względem akcji "Drużyny Pierścienia" (2001). Zabieg całkiem sprytny, bo już na samym początku animacji słyszymy hipnotyczny głos Mirandy Otto, a w tle wybrzmiewa klasyczny motyw ze ścieżki dźwiękowej Howarda Shore'a. Przyjemne déjà vu mija jednak szybko, a my, widzowie, lądujemy w królestwie Rohanu pod twardymi rządami Helma Żelaznorękiego (głos Briana Coxa).
I choć ma on dwóch synów, a jeden z nich ma zostać następcą tronu, niemal cała uwaga skupiona jest tu na kobiecych bohaterkach. W pierwszej kolejności na córce władcy Hèrze (Gaia Wise), a w tle na jej opiekunce i powierniczce Olwynie (Lorraine Ashbourne). Odwrócenie męskocentrycznej perspektywy względem filmów Jacksona samo w sobie jest ciekawe, ale wymagałoby jednak znacznie bardziej interesujących, pogłębionych i niejednoznacznych postaci. Motorem napędowym całej fabuły jest konflikt (męski, a jakże), którego zarzewiem staje się Hèra. Wszystko przez brak zgody Helma na aranżowane małżeństwo jego córki z Wulfem, synem jednego z potężniejszych wasali Rohanu. A że męskie ego, także w świecie Tolkiena, jest kruche, sytuacja szybko eskaluje i doprowadza do pełnowymiarowego konfliktu, w którym główną rolę odegra młoda, nieustraszona dziewczyna.
Fabule "Wojny Rohhirimów", także za sprawą tego, gdzie się rozgrywa, najbliżej do Jackson'owskich "Dwóch Wież" (2002). Momentami może nawet zbyt blisko. A myślę tu przede wszystkim o inscenizacyjnym rozwiązaniu scen, jakie dzieją się w Hełmowym Jarze, tutaj początkowo zwanym jeszcze Rogatym Grodem. Innymi słowy dostajemy skromne preludium najbardziej efektownej i fantastycznie zresztą zrealizowanej batalistycznej sceny klasycznej trylogii.
Kamiyama w ogóle w dużej mierze bazuje na resentymencie. Pojawia się, choć ledwie epizodycznie, postać Sarumana (wykorzystano do tego nagrania głosowe zmarłego Christophera Lee jeszcze z czasów realizacji trylogii). Pada imię Gandalfa, gdzieś mimochodem wspomina się także o pierścieniach. Śmiem twierdzić, że skoro "Wojnę Rohirrimów" z "Drużyną Pierścienia" dzieli niemal dwieście lat, to pewnie uda się tu jeszcze coś wcisnąć. Oby trochę bardziej oryginalnego, bo sam resentyment to trochę za mało.
5/10
"Władca pierścieni: Wojna Rohirrimów" (The Lord of the Rings: The War of the Rohirrim"), reż. Kenji Kamiyama, USA 2024, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 13 grudnia 2024 roku.