"Witajcie w Marwen" [recenzja]: Nie przyjeżdżajcie tu

Leslie Mann i Steve Carell w filmie "Witajcie w Marwen" /materiały prasowe

Robert Zemeckis to jeden z tych reżyserów, którzy nie potrafią wrócić do dawnej formy. Twórca kultowych dzieł z lat 80. i 90. ubiegłego wieku w ciągu ostatnich kilkunastu lat rozmienia swój talent na drobne. Zamiast kolejnego "Kto wrobił królika Rogera" dostaliśmy szkaradne animacje komputerowe, a między nimi średniawe fabuły pokroju "The Walk. Sięgając chmur" lub "Sprzymierzonych". Niestety, "Witajcie w Marwen" kontynuuje ten trend.

Mark Hogancamp (Steve Carell) stał się ofiarą ataku ze strony piątki neofaszystów. Pobitego mężczyznę cudem uratowano, ale po traumatycznym zdarzeniu nigdy nie udało mu się dojść do siebie. W wyniku uszkodzenia mózgu stracił on pamięć oraz zdolności nabyte, między innymi pisania oraz malowania. W dodatku wciąż nawiedzają go wizje jego oprawców. Spokój przynosi Markowi tylko wizyta w tytułowym Marwen.

Nie jest to jednak prawdziwe miasteczko, a jego makieta zbudowana obok domu Hogencampa. Bohater ustawia w nim lalki, które następnie fotografuje. Tak oto tworzy się obrazkowa historia bohaterskiego alter ego Marka i jego codziennych zmagań z nazistami - w Marwen wciąż trwa II wojna światowa. Mężczyzna nie walczy sam. U jego boku stoi pięć lalek reprezentujących najważniejsze kobiety jego nowego życia - opiekującą się nim pielęgniarkę, właścicielkę sklepu z modelami czy... ulubioną aktorkę z produkcji dla dorosłych. Dzięki nim Marwen separuje się od prawdziwego życia - do którego chciałby trochę wrócić, ale za bardzo go ono przeraża.

Reklama

Koncept dawał wiele możliwości, ale niestety - Zemeckis postanowił pójść najprostszą z nich. W rezultacie "Witajcie w Marwen" to nieznośnie kiczowaty i sentymentalny film o mierzeniu się ze swoimi lękami. Zadziwiające, że reżyser, który sprzedał widzom historię "Forresta Gumpa", teraz wykazuje się brakiem jakiegokolwiek wyczucia. Przejścia ze świata realnego do Marwen wypadają pokracznie. W najgorszym wypadku żenują lub wywołują ataki niekontrolowanego śmiechu - chociażby w scenie nagłego pojawienia się nazisty w filmie erotycznym.

Same przygody Marka w Marwen wypadają w większości nieciekawie. O ile początkowe lądowanie w belgijskiej mieścinie ma w sobie klimat Kina Nowej Przygody, późniejsze potyczki nudzą. Pozostałe wątki wypadają jeszcze gorzej. Niespełniona miłość Marka do swojej nowej sąsiadki Nicole (nieznośnie przesłodzona Leslie Mann) zahacza o wszystkie najgorsze klisze niezręcznych wątków romansowych. Równie nieoryginalne i jeszcze bardziej frustrujące jest starcie bohatera z lalką, reprezentującą jego lęki i uzależnienie od leków przeciwbólowych (Diane Kruger odebrała Johnowi Malkovichowi nagrodę za najgorszą imitację francuskiego akcentu).

Najboleśniejszy jest fakt, że gdzieś tam, pod tymi wszystkimi wadami, kryje się przejmująca historia. Carell w roli Marka robi, co może, ale z prostą i łzawą historyjką oraz skrajnie nienaturalnymi dialogami nawet aktor jego klasy niewiele może zrobić. Jest tu tyle ciekawych wątków, które aż proszą się o rozwinięcie - chociażby seksualne frustracje bohatera (w filmie ledwo zarysowane przez jego powierzchowne relacje z kolejnymi lalkami). A tak zostaje tylko kicz, niezręczności i nuda. Trzymajcie się z daleka od Marwen.

3/10

"Witajcie w Marwen" (Welcome to Marwen), reż. Robert Zemeckis, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 1 marca 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama