Vintage-fiction
"Tron: Dziedzictwo 3D" ("Tron Legacy"), reż. Joseph Kosinski, USA 2010, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa 25 grudnia 2010 roku.
Nowy teren, jakim jest technologia 3D, Hollywood bada z przesadną wręcz ostrożnością. Rok temu James Cameron możliwości tego medium zaprezentował na przykładzie "Avatara", który na poziomie konstrukcji świata tkwił jeszcze w, zlizujących resztki LSD i protestujących przeciwko wojnie Wietnamie, latach siedemdziesiątych. Wchodzący obecnie na ekrany obraz "Tron: Dziedzictwo" Josepha Kosinskiego reanimuje natomiast zakurzoną ramotkę science-fiction sprzed trzech dekad.
Pierwszy "Tron" jest teraz przede wszystkim świadectwem tego, jak w epoce Reagana i new romantic wyobrażano sobie przyszłość komputerów. Ultra-nowoczesny laser zamieniał tam bohaterów w zera i jedynki, a potem przenosił ich do wirtualnego świata, stanowiącego skrzyżowanie Pac-Mana i gier RPG. Już wtedy ta wizja była nieco infantylna - wystarczy dla porównania sięgnąć po, pochodzącą z tego samego okresu, prozę Williama Gibsona, w której cyberprzestrzeń nabierała na wpół abstrakcyjnego i na wpół delirycznego wymiaru - ale efektowna, a twórcy ponadto maksymalnie upraszczali fabułę, zamieniając film w półtoragodzinny spacerek po cyfrowych rajach.
Nowy "Tron" na poziomie historii i wizji pozostaje absolutnie zgodny z duchem pierwowzoru. Przez pierwsze kilkanaście minut dostajemy coś na kształt intra z gry komputerowej. Sam (Garrett Hedlund), syn znanego z "jedynki" Flynna (Jeff Bridges), wiedzie życie outsidera, wciąż czekając na znak od ojca, który dawno temu zniknął bez śladu. Pewnego dnia chłopak znajduje w jego dawnym salonie gier przejście do tajemnej pracowni, skąd przenosi się do cyberprzestrzeni, rządzonej przez SI o nieco nazistowskich poglądach (fanatyczne dążenie do doskonałości, poszukiwanie "Lebensraum" w świecie rzeczywistym). W tym momencie sceny dialogowe ulegają redukcji, a twórcy chwytają dżojstiki i urządzają sobie w wirtualnej piaskownicy rozgrywkę na śmierć i życie.
Design całego uniwersum nie uległ zmianie i został jedynie podrasowany za pomocą najnowszych technologii, co budzi nieco schizofreniczne uczucia: sam projekt to skansen dawnej informatyki, ale jego wykonanie ma rozmach na miarę XXI wieku. Świat "Tronu" nie posiada tyle szczegółów co Pandora z "Avatara", jednak twórcy nie zabiegają o to, abyśmy poczuli się w nim jak we własnym domu - liczy się dla nich przede wszystkim ponaddźwiękowy rajd przez poprzecinane neonowymi liniami krajobrazy, rodem z ciemnej strony Księżyca. Pomijając fakt, że z fantastyki naukowej został tutaj tylko pierwszy człon, to ten swoisty vintage potrafi zauroczyć swoim chłodnym, kiczowatym pięknem. Patrzy się trochę na to jak na psychodeliczną wycieczkę, którą mogliby odbyć bohaterowie "Las Vegas Parano", gdyby zamiast do stolicy hazardu pojechali do salonu gier.
W przełknięciu tej fluorescencyjnej pigułki pomaga poczucie humoru twórców. "Avatar" przypominał piękną dziewczynę, która okazawszy się nagle antyglobalistką, wyrzuca nam całe mięso z lodówki i napycha kieszenie ulotkami z wywrotowymi hasłami. "Tron" nie ma takich ambicji - minimalizuje patos i czerpie z Kina Nowej Przygody oraz estetyki teledysku. Najbardziej beztroskim elementem tego filmu jest kreacja Jeffa Bridgesa, który ciągle pozostaje "gdzieś obok": uśmiecha się szelmowsko, rzuca żartami w najmniej odpowiednich momentach i generalnie zachowuje się jak Jeffrey Lebowski przebrany za Obi Wana Kenobiego.
W swojej wymowie "Tron" stanowi pochwałę nowoczesnych technologii i oferowanego przez nie eskapizmu. Tak jak bohaterowi "Social Network" internet dawał możliwość zemsty i zdobycia sławy, tak rzeczywistość wirtualna okazuje się tutaj oceanem możliwości. To już nie Skynet z "Terminatora", którego największym marzeniem było zamienienie ludzkości w parę wodną - komputerowe medium jest w "Tronie" niewinne, a wypaczyć potrafi je tylko ciemna strona ludzkiej natury. Sztuczny świat okazuje się również piękniejszy od tego rzeczywistego. W ostatniej scenie widzimy, jak bohaterowie obserwują poranne niebo i chociaż z zachwytem mrużą oczy, to po dwu godzinach trójwymiarowego lunaparku widok ten wydaje się wypłowiały i prozaiczny.
Wypłowiałe i prozaiczne będą też pewnie niedługo potencjalne blockbustery, które zostaną zrealizowane w 2D. Trójwymiar cofa nas jednak do czasów kina jarmarcznego i mam nadzieję, że pomysły twórców dogonią kiedyś nowe medium. Na więcej słów krytyki mnie na razie nie stać, bo ciągle śmieję się do siebie i zastanawiam się, skąd wezmę pieniądze na kolejny seans.
7,5/10