"Victoria" [recenzja]: Cudzoziemka w mieście zbrodni

Tytułową rolę w filmie 'Victoria" gra hiszpańska aktorka Laia Costa /materiały dystrybutora

Śladami bohaterów "Victorii" podąża się z wypiekami na twarzy, w obłędnym rytmie narzuconym przez autora zdjęć Sturlę Brandtha Grøvlena. Najnowszy film Sebastiana Schippera to historia jednej dziewczyny, jednej nocy, jednego skoku i jednego ujęcia. Mistrzowska mozaika gatunków spięta konwencją typową dla "heist movie".

Pierwsze kadry nie wskazują na nic, co wydarzy się potem. Wchodzimy do nocnego klubu. Jest gęsto od dymu i ludzi, głośno. Kamera zbliża się do tańczącej dziewczyny. Kiedy Victoria (Laia Costa) podchodzi do baru, okazuje się, że jest sama. To cudzoziemka. Nie mówi po niemiecku, ale to jej nie przeszkadza świetnie bawić się w Berlinie. Jest otwarta i bez problemu nawiązuje znajomości - nawet ze spotkanymi o czwartej nad ranem chłopakami. Spędzimy z nimi resztę nocy, bo Victoria pójdzie z Fussem (Max Mauff), Blinkerem (Burak Yigit), Bokserem (Franz Rogowski) i Sonne (Frederick Lau) na piwo, a kamera nie odstąpi jej na krok. Ponad dwugodzinny film Schippera jest nakręcony w czasie rzeczywistym i w jednym ujęciu.

Reklama

Na pierwszy rzut oka "Victoria" sprawia wrażenie paradokumentalnej, niezależnej produkcji inspirowanej amerykańskim kinem indie. Bohaterowie są młodzi i niepewni jutra; imprezują, bo to najlepszy sposób na zabicie czasu. Schipper idzie jednak o krok dalej. Z wolna odsłania portrety psychologiczne swoich postaci i nienachalnie daje do zrozumienia, że za ich niefrasobliwym zachowaniem i rosnącą desperacją kryje się przeszłość znaczona rozczarowaniami, straconymi marzeniami i błędami, których nie da się wymazać z życiorysu. Żadna z tych rzeczy nie spowalnia akcji, która otrze się o melodramat i sensację, zanim odsłoni swoją prawdziwą naturę. Schipper przygotował dla swoich bohaterów ostrą, rasową "heist story".

Taki rozwój zdarzeń doskonale odzwierciedla charakter tytułowej bohaterki. Victoria straciła złudzenia i marzenia. Szuka nowego sposobu na życie i przyjaciół. Jest młoda, przeprowadziła się do obcego miasta, pracuje w knajpie, nie ma zobowiązań, rodziny, chłopaka, jasnej przyszłości ani pomysłu na nią. Lubi się bawić i umie się w swojej zabawie zapominać. Pociąga ją ryzyko. I Sonne. Kiedy ten prosi ją, by podwiozła jego i kolegów na spotkanie, nie przychodzi jej do głowy, że pakuje się w coś złego. Trochę brak jej wyobraźni i intuicji, żeby dostrzec, że beztroska zabawa już dobiegła końca. Żadna z podjętych przez nią decyzji nie jest mądra ani rozsądna, ale wszystkie są tak znakomicie umotywowane psychologicznie, że nie przychodzą do głowy próby ich kwestionowania. Zresztą trochę nie ma na to czasu.

Akcja "Victorii" rozgrywa się w tempie, w którym Gina Carano biegała w "Ściganej“ (2011). W przeciwieństwie do zabawy z konwencją, której podjął się Steven Soderbergh, realizm berlińskiej opowieści Sebastiana Schippera jest tak dosadny, że jego film zdaje się być rodzajem fizycznego doświadczenia a nie okraszoną sensacją i erotyzmem bajką dla dorosłych. Niektórzy spośród jego bohaterów wykończą się na własne życzenie, inni przetrwają, ale nic nie ułoży się po naszej myśli.

"Victoria" pochłania do tego stopnia, że nie zauważamy, kiedy razem z bohaterką zaczynamy spadać po równi pochyłej na łeb na szyję. Inaczej? Ten seans przypomina jazdę kolejką górską. Nie spodziewamy się siły uczuć, które w nas wywoła. I nie mowa tu wyłącznie o rosnącym napięciu i emocjonalnym horrorze. Melancholijne kompozycje Nilsa Frahma, które kontrapunktują dynamiczną akcję, wywołują i sukcesywnie pogłębiają poczucie głębokiego smutku. Emocje stają się chłodniejsze, ale ani na chwilę nie sposób pozbyć się wrażenia, że zaraz stanie się coś złego. I nie jest to myląca intuicja, bo choć noc ustępuje dniowi i nic gorszego nie powinno się już wydarzyć, przed kolejnym punktem zwrotnym nie uda się uciec.

8/10

"Victoria", reż. Sebastian Schipper, Niemcy 2015, dystrybutor: Solopan, premiera kinowa: 20 listopada 2015

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama