"Ukryte życie": Bóg, Honor, Ojczyzna [recenzja]

Kadr z filmu "Ukryte życie" /materiały prasowe

Są dwa rodzaje twórców: ci, którzy nawet najnudniejszą historię potrafią opowiedzieć w fascynujący sposób i ci, którzy największy temat zamienią w akademicki wykład. Terrence Malick w "Ukrytym życiu" udowadnia po raz kolejny, że należy raczej do tej drugiej kategorii. I znów: nieprzekonanych nie przekona, zwolenników oczaruje. Obie grupy będą miały zupełnie inną odpowiedź na pytanie, czy ładne kadry są warte trzygodzinnego filmu.

Malick tym razem na bohatera wybiera postać historyczną - Austriaka Franza Jägerstättera (August Diehl), który podczas II wojny światowej odmówił walki w szeregach niemieckiej armii. Niezamożny rolnik postanowił być wierny swoim duchowym przekonaniom i nie przykładać ręki do działań hitlerowców, za co trafił przed sąd wojenny. Mimo walki jego żony, Franziski (Valerie Pachner), kolejne próby ocalenia Franza spełzły na niczym. Mężczyzna, do końca wierny swoim katolickim ideałom, został skazany na karę śmierci.

Losy Jägerstättera, w 2007 roku uznanego przez papieża Benedykta XVI za błogosławionego, to historia bez precedensu, która w oczach Malicka jest przede wszystkim przestrzenią do dywagacji na temat życiowych wartości i uczciwości wobec samego siebie. Filozoficzny esej, który tworzy reżyser, niestety szybko przykrywa ludzką stronę opowieści - choćby dlatego, że Malick wykorzystuje przestarzałe środki: narrację zza kadru i dramatyczne ujęcia wpatrzonych w siną dal postaci.

Reklama

Zamiast poruszającej opowieści o targanym wątpliwościami człowieku, który za swoje poglądy oddał życie, otrzymujemy więc film, w którym bohaterowie zdają się oderwani od ziemi, z off’u płyną kolejne mądrości wyjęte z powieści Paulo Coelho, obrazy się snują, a my z każdą minutą rozumiemy to wszystko coraz mniej, choć narracja toczy się, i toczy, i toczy... Po pewnym czasie "Ukryte życie" staje się równie monotonne jak niekończąca się praca na roli Jägerstätterów. Pod względem filmowego realizmu jest to z pewnością sukces, dla obdarzonego przeciętną cierpliwością widza będzie jednak skrajnie nużące.

Wrażenie w "Ukrytym życiu", jak to u Malicka bywa, robi głównie inscenizacja: perfekcyjne, naturalistyczne kadry Jörga Widmera, zjawiskowa przyroda i uchwycona czujnym okiem kamery codzienność bohaterów. Pierwszy akt filmu, który razem z nimi spędzamy na austriackich polach i wsiach, to uczta dla oka i ducha, a równocześnie portret czasów warty znacznie lepszego kina. Gdyby wyłączyć płynące zza kadru monologi i zapętlić piękny soundtrack Jamesa Newtona Howarda, "Ukryte życie" stałoby się arcydziełem kina kontemplacyjnego. Świetnie radzą sobie w filmowej przestrzeni także aktorzy, szczególnie Jägerstätter i Pachner, w których bezgraniczną miłość jako pary głównych bohaterów wierzymy bez zająknięcia. Wielka to strata, że ich praca prędzej czy później idzie na marne.

Można się kłócić, że takie uroki kina Malicka, ale gdy od opowieści ważniejsze staje się ego reżysera, scenariusze są dwa: albo pójdziemy za tym ego na koniec świata, albo wysiądziemy na najbliższej stacji. Dla tych, którzy preferują drugą opcję, seans "Ukrytego życia" będzie katorgą. Ani piękne zdjęcia, ani poruszająca muzyka, ani nawet wielkie aktorstwo nie są w stanie wciągnąć nas do prezentowanego świata, jeśli twórca robi wszystko, by nas z wiary w tę iluzję wyrwać. To poczucie odrealnienia z każdą minutą tylko rośnie, aż do finałowego trzeciego aktu, na który czeka się z prawdziwym wytęsknieniem. Trzeba przyznać, że pod tym względem "Ukryte życie" to dzieło niemal równie immersyjne jak oscarowe "1917" Sama Mendesa. To właśnie dzięki Malickowi będziecie mogli poczuć się w kinie tak, jakbyście naprawdę razem z głównym bohaterem siedzieli w więzieniu.

5/10

"Ukryte życie" (A Hidden Life), reż. Terrence Malick, USA/Niemcy 2019, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 7 lutego 2020 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy