"To tylko koniec świata" [recenzja]: Dolana historie rodzinne, ciąg dalszy

Kadr z filmu "To tylko koniec świata" /materiały dystrybutora

Xavier Dolan bardzo szybko o sobie przypomina. Minęło niespełna dwa lata od głośnej "Mamy", a już mamy rzecz pod oryginalnym tytułem "To tylko koniec świata". To historia wpisująca się w linię artystyczną Kanadyjczyka, czyli jak najbardziej rodzinna i zdecydowanie nie sielankowa. Chociaż tym razem akurat on sam jej nie wymyślił...

Najnowszy film twórcy "Zabiłem moją matkę" to filmowa adaptacja sztuki teatralnej autorstwa Jean-Luca Lagarce'a. Co nie przeszkadza Dolanowi oddać w niej swoją wrażliwość, swój punkt widzenia, a nawet perspektywę.

Rodzina dla tego wciąż jeszcze dwudziestoparoletniego filmowca pozostaje zagadnieniem niewyczerpanym, co w równym stopniu gorzkim. To temat, który go nurtuje i fascynuje jednocześnie. Oczywiście historia jest godna uwagi, kiedy "źle się dzieje w państwie duńskim". W momencie, kiedy najbliżsi gotują sobie piekło na ziemi, chociaż powinni być ostoją, przystanią i wsparciem, Dolan dostrzega materiał na kolejny film, jak i rozprawę z własnymi demonami. A bez wątpienia "To tylko koniec świata" zwiera w sobie bardzo osobistą - kolejną - wypowiedź autora "Wyśnionych miłości".

Sama opowieść w swej konstrukcji jest dość prosta. Do rodzinnego domu, a w zasadzie nowego, w którym od kilku lat mieszkają siostra, brat z żoną, i matka, przyjeżdża Louise. 34-latek, który wyjechał dwanaście lat wcześniej, odniósł sukces jako pisarz, dziś wraca do swoich najbliższych. I już od progu widać, że ta rodzina do idealnych nie należy. Tutaj ścierają się charaktery, buzują emocje.

Reklama

Żyć w tym otoczeniu i nie zwariować, naprawdę łatwe nie jest. Domyślamy się, że absolutnie względny, wręcz fasadowy spokój zakłóca właśnie powrót syna "marnotrawnego", który jest jednak namacalnym symbolem wyzwolenia, ucieczki od ponurej rzeczywistości. Rejterady od toksycznych rodzinnych relacji, od kompleksów i ogólnie panującej frustracji za swój los. Te wzajemne pretensje, te teatralne gesty i zachowania! Rodzina Louise’a ma poważny problem sama ze sobą.

Najmłodsza siostra, Suzanne, która była zbyt mała, aby dobrze pamiętać starszego brata, chce się nowocześnie przed nim zaprezentować. Wchodzi w rolę buntowniczki, anarchistki i nonkonformistki. Oczywiście jest przy tym przerysowana, agresywna, a w efekcie groteskowo smutna. Brat Antoine też ma jakieś, bliżej niesprecyzowane pretensje do Louise’a. Widzimy dojrzałego mężczyznę, który miota się sam ze sobą, jest zaczepny, złośliwy i cyniczny. Wybucha za każdym razem, kiedy uwaga kierowana jest na niego. Chyba nie może darować młodszemu bratu, że ten wyjechał, że się odważył, a on sam został, nie miał tyle sił i odwagi, żeby zrobić coś ze swoim życiem.

W końcu jego żona, Catherine, która pierwszy raz widzi Louise’a, traktuje go, jak kogoś namaszczonego, gościa z innego, lepszego świata; który ją onieśmiela; któremu okazuje karykaturalny podziw. I na koniec matka. Ona nie tylko dzielnie znosi cały ten jarmark dookoła, sama zresztą nie pozostając bez winy, ale dziś przede wszystkim chce dobrze przyjąć syna, cieszyć się chwilą, gdyż wie, że długo ona trwać nie będzie...

I w tym wszystkim on - Louise. Zamknięty w sobie, z przenikliwym, ciepłym spojrzeniem i niepewnym uśmiechem, komunikujący się z tym mikroświatem krótkimi zdaniami, zdawkowymi stwierdzeniami. Człowiek wrażliwy, nie bez poczucia winy - w końcu zrobił coś, na co reszta się nie zdobyła. Opuścił sacrum, miał odwagę by pójść za głosem serca, ale przede wszystkim, by wyjść z tego więzienia, które go osaczało i niszczyło...

Tak, zdecydowanie to historia "pod" Dolana. A ten czuje się w tych okolicznościach, jak ryba w wodzie. Więc rozgrywa całą tę psychodramę w iście charakterystyczny sobie sposób, pozostając blisko bohaterów, wgryzając się w ich emocje i uczucia. Trudno zresztą odejść od tej perspektywy mając przed sobą tekst dramaturgiczny, przeznaczony na scenę. Kamera może jednak więcej, skupić się na twarzy, na geście, grymasie czy oczach. A te grają tutaj bardzo wyraźnie. Szczególnie w przypadku Louise’a, w którego subtelnie wcielił się charakterystyczny Gaspar Ulliel.

Możliwość kadrowania nie odbiera jednakże filmowi jego teatralnego wyrazu. Całość rozgrywa się w jednej lokacji, w kilku wnętrzach, całkowicie skupiając uwagę widza na postaciach. W te z kolei wcielają się tacy artyści, jak Marion Cotillard w roli Catherine, Léa Seydoux jako Suzan, Nathalie Baye grająca matkę i wreszcie Vincent Cassel czyli Antoine. Wspaniałe aktorstwo i gorące emocje między bohaterami.

Czyli "To tylko koniec świata" nie tylko dla fanów talentu Xaviera Dolana. Kolejna rodzinna karuzela, której małe piekiełko jest gorsze od sądu ostatecznego. To film o rodzinie, która rani, która nie spełnia swojej roli, choć trwa bo tak nakazuje norma, układ społeczny. A z drugiej strony nawet najgorsza relacja, pozostaje największą wartością. Bo kiedy struktura pęka pozostaje pustka.

7/10

"To tylko koniec świata" (Juste la fin du monde), reż. Xavier Dolan, Kanada/Francja 2016, dystrybutor: Hagi Film, premiera kinowa: 10 lutego 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: To tylko koniec świata
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy