To, co dał nam świat
"Made in Poland", reż. Przemysław Wojcieszek, Polska 2010, dystrybutor: Epelpol, premiera kinowa 25 marca 2011 rok.
To, co dał nam świat NIE odeszło z biegiem lat. Wszystko wraca zapętlone w cyklu powtórzeń, trochę w imię teorii, że co zdarza się raz i drugi - zdarzy się i trzeci. Jak twierdzi Paul Berman w "Opowieści o dwóch utopiach", gdy kolejny raz przychodzi do potępienia tego samego systemu, użyteczne stają się dawno zarzucone dogmaty. Wiekowe manifesty marksistowskie i anarchistyczne zawierają wiele przekonujących archetypów "heroicznych narracji". Szkoda więc, że bohater "Made in Poland" - Boguś nie lubi czytać.
"Made in Poland" Przemysława Wojcieszka to - jak sam tytuł wskazuje - rewolucja zrobiona po Polsku, zakorzeniona w taki sam sposób w rzeczywistości zza okna, co uformowana przez mieszankę amerykańsko-polskich mitów (Krzysztof Krawczyk jest największym). Reżyser wykorzystuje w filmie sformułowania - wytrychy, jakby kartkował w pośpiechu manifesty sprzed kilku/kilkudziesięciu lat i zapisywał w swoim notesie co zgrabniejsze, bardziej wymowne idee. Bunt jego bohatera wyrasta na tym, co w naszych głowach zasiały pobieżne informacje o rewolucji kulturowej z drugiej połowy lat sześćdziesiątych czy politycznej z końca osiemdziesiątych.
Sekret "Made in Poland" kryje się raczej w pewnej bezkompromisowości środków, brutalnej formie punkowej rebelii, w której nie ma miejsca na intelektualne rozgrywki. Prym wiedzie czysta irracjonalność, dająca pierwszeństwo wyzwoleńczym protestom.
Polska kinowa fascynacja martyrologią w końcu przerodziła się w bunt przeciw dawnemu pokoleniu. Powstało pęknięcie między starym a nowym i twórcy zaczęli opowiadać o współczesnej im rzeczywistości. Elementów świata przedstawionego nie wygrzebują już z historycznej pamięci, ale sięgają do swojej codzienności. Dzięki temu jedynym, co Wojcieszek wskrzesza jest wiara w to, że "punk is NOT dead!". Dwa razy użyłam już wyraźnego zaprzeczenia i chyba nie bez powodu. W "Made in Poland" głośne NIE! to symbol buntu, który nie znajduje poparcia w żadnych głębszych ideach. Wojcieszek wyśmiewa inteligentów i nie wierzy w nich. Polonista Bogusia, Wiktor (fenomenalny Janusz Chabior) jest zapijaczonym, bezrobotnym i żałosnym odbiciem człowieka, którym był dawniej. Wszystkie książki schował do skrzyni. Zatrzasnął wieko. Boguś nie chce stałej pracy, wyśmiewa komfort życia, nie wierzy w propagowany w mediach sukces, ale to puste słowa, których nie rozumie. Ma tylko wytatuowane słowa "fuck off" na czole i to jedyny manifest, który jest w stanie wykrzyczeć. Nauczeni przez poprzednie rewolucje, wiemy przeciw czemu buntuje się Boguś, jemu brakuje tej świadomości. Jest raczej bohaterem naiwnym niż tragicznym, bo nie wie, że wiara w rewolucję jest dziś jak głos wołającego na puszczy. Odbija się echem między blokami. Nikt nie wie, kto woła, nikt nie przejmuje się anonimami. W tym sensie Boguś może buntować się tylko przeciw temu, że nie istnieje.
Lewicowe, zbuntowane partie w Stanach Zjednoczonych zjadły w końcu sprzeczności trawiące je od środka. W filmie Wojcieszka sprzeczności jeszcze napędzają akcję, rytmizują przestrzeń. Cisza jest zaburzana przez głośne gitarowe riffy, czarno-biały, ziarnisty obraz co kilka chwil oblewa się czerwienią, punkowe rozróby są tonowane przez fragmenty radiowych audycji, w których starsze panie mówią o walce z szatanem i złu płynącym z seksu. Zdaje się zresztą, że kościół jest punktem centralnym, z którego wychodzą i do którego zmierzają wszystkie drogi. Stamtąd Boguś odchodzi porzucając rolę ministranta na rzecz stania się samotnym liderem nowego (nie)porządku, tam znajduje jednak ratunek, kiedy biegną za nim członkowie mafii, której zniszczył samochód na parkingu. W kościele jest też ksiądz, który ma jeszcze wiarę w sens. Wszyscy inni mogliby sobie wytatuować na czołach "fuck off", nie tyle jednak ze względu na poczucie wspólnoty w walce, co na niechęć do robienia czegokolwiek, kiedykolwiek.
7/10
Jeśli chcesz obejrzeć film "Made in Poland", sprawdź repertuar kin w swoim mieście!