Viggo Mortensen pokazuje, że naprawdę jest człowiekiem orkiestrą. Nie tylko wyreżyserował, ale też napisał, zagrał jedną z głównych ról i skomponował muzykę do "The Dead Don’t Hurt". Jego western opowiada o brutalnym świecie Dzikiego Zachodu oczami tych, którzy do tej pory byli w tym gatunku pomijani.
"Zależało mi, by skupić się na tych, którzy zostali w tyle. Kobiety i dzieci musiały same walczyć o swój byt, podczas, gdy mężczyźni byli na wojnach czy eksplorowali Dziki Zachód. Western rzadko pokazywał, jakie ci ludzie ponosili konsekwencje i co ich spotykało na preriach. Konsekwencje wojny dla mężczyzny znamy, ale jakie są konsekwencje dla kobiet? Przemoc, gwałty, samotność - to była rzeczywistość tego świata. Kino wojenne rzadko się nad tym aspektem pochyla, a przecież kobiety i dzieci są ofiarami wojen. Wojen wywoływanych i prowadzonych przez mężczyzn" - mówił Viggo Mortensen w rozmowie, jaką miałem przyjemność z nim przeprowadzić.
Aktor, który grywał w takich westernach, jak "Hidalgo", "Appaloosa" czy nawet "Młode strzelby 2" sięgnął po ten gatunek, by opowiedzieć o ludziach, którzy w kinie o Dzikim Zachodzie byli spychani na margines. W czasach, gdy Taylor Sheridan w swoim uniwersum "Yellowstone" przypatrzył się mitologii ranczerów z każdej możliwej strony, Quentin Tarantino "ożenił" Sergio Leone z Samem Packinpahem, pompując western sterydami postmodernizmu, serial "Deadwood" zdemitologizował miejsce, w którym zginął sam Dziki Bill, zaś Kevin Costner władował oszczędności życia w epopeję kowbojską "Horizon", Mortensen nakręcił western, który nadal jest świeży i mówi nam coś nowego o Dzikim Zachodzie.
Vivienne Le Coudy (Vicky Krieps) jest imigrantką z Francji, która zakochuje się w Duńczyku Holgerze Olsenie (Viggo Mortensen). Oboje chcą ułożyć sobie życie na uboczu, kontrolowanego przez skorumpowanego burmistrza (Danny Houston) i farmerską rodzinę Jeffries, miasteczka. Plan komplikuje wojna secesyjna. Holger postanawia dołączyć do wojsk Unii i zostawia ciężarną Vivienne w ich dobytku. Vivienne jest niezależnie myślącą kobietą, która nie chce pełnić typowej dla ówczesnej kobiety roli. Zatrudnia się więc w barze, co szybko sprowadza na nią uwagę nie tylko burmistrza, ale nękającego ją psychopatycznego i sadystycznego Westona Jeffriesa (Solly McLeod).
Od samego początku widzimy, że "The Dead Don’t Hurt" nie jest typowym westernem z postaciami wyjętymi z klasyki gatunku. Dwójka bohaterów to nie Anglosasi, dla których angielski to pierwszy język. Pewna siebie i niezależna (jak na swoje czasy) Francuzka i pełen zimnego dystansu Duńczyk stanowią nietypową parę, która przypomina, że Stany Zjednoczone budowali imigranci z najróżniejszych kultur. Mortensen kładzie duży nacisk, by również drugoplanowe postacie reprezentowały nacje, będące w klasycznym westernie traktowane stereotypowo. Meksykanin nie jest tutaj złodziejem, a Chińczyk humorystycznym dodatkiem do akcji.
Również kwestia samego feminizmu nie jest rozegrana znaczonymi kartami. Vivienne nie musi trzymać rewolwerów jak Jane Fonda w "Kasi Ballou" czy Sharon Stone w "Szybkich i wściekłych". Vivienne walczy o swoją pozycję w społeczeństwie, nie poddając się regułom stworzonym przez mężczyzn. Jeden ją zostawia dla "wyższych celów" na froncie. Inni chcą brutalnie wykorzystać jej samotność. Ona sama porzuciła wcześniej możliwość ożenku z bogatym mężczyzną, bo zabierał jej wolność. Vivienne stoi więc w samym środku świata stworzonego przez mężczyzn i z otwartą przyłbicą mu się przeciwstawia. Buntowniczka, ale bardzo kobieca i wrażliwa. Jej marzeniem jest hodowla kwiatów. Nic dziwnego skoro wychowała się w Kanadzie, otoczona drzewami i bujną przyrodą. Dom, który buduje z twardym Duńczykiem, stoi natomiast w pustym kanonie. Pięknie sfilmowanym przez Marcela Zyskinda, ale jednak przerażająco suchym i pustym.
W walce Holgera z skorumpowanymi władcami miasta nie ma rewolwerowych pojedynków. Nie ma śmierci o zachodzie słońca. Nie ma strzelanin w zwolnionym tempie, jak u Sama Peckinpaha. Nie ma też postaci samotnego mściciela z kina Sergio Leone oraz jego późniejszych mutacji spod kapelusza milczącego i bezimiennego Clinta Eastwooda. Przemoc jest namacalna, ale do bólu realistyczna. Brudna, cuchnąca i nagła. Mortensen nie musi już demitologizować Dzikiego Zachodu, bo to zrobili jego poprzednicy, z samym Eastwoodem na czele, który w arcydziele "Bez przebaczenia" (1992) zdemolował wizerunek, który sam przez lata z pietyzmem budował. Mortensen może już po prostu opowiadać o realiach, rodzącej się na preriach i bezdrożach, Ameryki. Bez lukru i potrzeby kłaniania się komukolwiek.
Mortensen napisał nielinearny scenariusz, który na dodatek był ekranizowany w rytm napisanej przez niego wcześniej muzyki. Daje to nietypowy efekt skoku po różnych okresach czasowych, który ma jednak swoją specyficzną rytmikę, składającą bohaterów z rozsypanych puzzli. Cofamy się nawet do dzieciństwa Vivienne, która widziała śmierć ojca z rąk Anglików. W jej wizjach pojawia się rycerz w zbroi oraz sama Joanna d’Arc. Decyzja Duńczyka, by walczyć przeciwko tym, którzy wciąż pragną niewolnictwa, nabiera w kontekście jej wizji dodatkowego znaczenia. Interesująco jest zbudowana postać Holgera, który jest milczącym typem podobnym do archetypicznych twardzieli z westernów, ale widzimy go też z książką w ręku. Wrażliwy twardziel?
Na pewno jego męskość nabiera swojego znaczenia w relacji z synem Vincentem (Atlas Green). Cały wątek zresztą mocno koresponduje z poprzednim filmem Mortensena "Jeszcze jest czas". W debiucie reżyserskim z 2020 roku Mortensen wciela się w syna homoseksualistę, który próbuje naprawić relacje z homofobicznym ojcem (Lance Hendriksen). Ich podróż jest inna od podróży Holgera i Vincenta, ale obie drogi mają wspólny mianownik. Warto je odczytać nie tylko pod kątem tematu ojcostwa, męstwa, ale też przemian, jakie zachodzą w USA. Mortensen późno wyruszył w reżyserską podróż, ale już teraz widać, że zabierze nas w wiele ekscytujących rejonów. Może nie tylko Ameryki?
8,5/10
"The Dead Don’t Hurt", reż. Viggo Mortensen, USA 2024, dystrybutor: Galapagos Films, premiera kinowa: 18 października 2024 roku.