"Szkoła uwodzenia Czesława M." [recenzja]: Wszystko się może zdarzyć

Czesław Mozil w filmie "Szkoła uwodzenia Czesława M." /NEXT FILM /materiały dystrybutora

Jakąkolwiek nadzieję traci się już po kilku minutach projekcji. "Szkoła uwodzenia Czesława M." to ewidentnie jeden z najgorszych polskich filmów roku.

Żenujące jest tu wszystko od samego początku. Po pół godziny projekcji można się tylko zastanawiać, który śmiałek pozwolił na to, żeby ta produkcja ujrzała światło dzienne. Jedno jest pewne - Czesław M. i jego filmowa świta wspólnymi siłami wykreowali antyfilmowy produkt - wizualnego potworka, który poraża głupotą na każdym poziomie. 

Fabularnie ta wątła "satyrka" przypominająca najgorsze polskie kabarety opiera się na dwóch wątkach. Z jednej strony mamy upadłego muzycznego idola, który jest już znudzony dotychczasowym życiem; do tego otrzymuje diagnozę, z której jasno wynika, że koniec jest bliski. Czesław jest oczywiście ekstrawagancki i mocno szalony. Objawy szaleństwa to m.in. pływanie promem ze Świnoujścia do Szwecji tam i z powrotem albo podróże autobusami miejskimi... Nic dodać, nic ująć.

Reklama

Z drugiej strony mamy wątek stoczniowców, których wyrzuca się z pracy. Dwóch z nich postanawia zacząć prowadzić własny biznes. Do złotych gór ma ich doprowadzić szkoła uwodzenia. Na początku interes nie idzie, ale obrotna żona jednego z nich wpada na pomysł, żeby kursy podrywu sygnowała swoim nazwiskiem gwiazda. Wybór pada na Czesława M. I tak to się wszystko łączy w pomyloną całość z klejonym na siłę scenariuszem, w którym wszystko może się zdarzyć, bo przecież od początku nie wiadomo "po co i dlaczego".

Dodatkową "ramą gatunkową" jest konwencja mockumentalna. Seria wywiadów z koleżkami i koleżaneczkami Czesława o tym, jak to źle się dzieje w jego duńskiej duszy, woła już o pomstę do piekła i nieba. Nie ma nic zabawnego w tym, że co jakiś czas Edward Miszczak, Nergal, Krzysztof Materna, Gaba Kulka i wielu innych rzucają kilka absurdalnych zdań o tym, co tam słychać u Czesia. Podobnie, jak nikogo zapewne nie bawi koszmarny product placement - od rajstop, po pomorskie apartamenty. O logo prywatnej stacji telewizyjnej w tle już nie wspomnę.

Szkoda czasu na wymienianie kolejnych nieścisłości narracyjnych. Nie ma sensu pisać, o tym, jak koszmarne są dialogi i umartwiać się nad losem aktorów, którzy jednak zdecydowali się wziąć udział w tym filmie. Łatwo dostrzec podobieństwo "Szkoły uwodzenia Czesława M." do "Dżej Dżeja" Macieja Pisarka. W obu przypadkach trudno zrozumieć, jak można było pozwolić na dystrybucję takich "wizualnych cudów".  

Jednocześnie nie sposób nie wspomnieć o tym, że jak przystało na polską komedię w złym tego słowa znaczeniu, po raz kolejny poruszamy się w krainie stereotypów i koszmarnych uproszczeń. Gag tradycyjnie jest synonimem prostackiej opowiastki. Dlatego jeśli już pojawia się postać homoseksualisty, to oczywiście funkcjonuje w sposób wręcz kuriozalny. Panowie w szkole uwodzenia to, jak się domyślam, naturszczycy. Trzeba ich zatem podpuścić, żeby poopowiadali, jak to Polacy lubią Ukrainki, Wietnamki i Rosjanki, bo przecież każdy fajny chłop to zrozumie, a sala będzie wyła ze śmiechu. Wszystko się przecież może zdarzyć, ale jednak polski widz taki humor ceni. Mam nadzieję, że prawda będzie zupełnie inna.

0/10

"Szkoła uwodzenia Czesława M.", reż. Aleksander Dembski, Polska 2016, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa: 21 października 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Szkoła uwodzenia Czesława M.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy