"Synonimy": Marsylianka [recenzja]

Bohaterowie filmu "Synonimy" /Aurora Films /materiały dystrybutora

Jak patrzy emigrant? Czym wyróżnia się jego doświadczenie w obliczu przybycia do całkiem obcego i odmiennego kulturowo kraju? Co znaczy być "nie u siebie"? I wreszcie: w jakim stopniu jesteśmy zakładnikami ojczyzny, ziemi i języka naszych przodków? Na pewno w jakiś pokrętny sposób na te pytania odpowiada film "Synonimy", zwycięzca tegorocznego Berlinale.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że to najbardziej osobisty film, który nakręcił Nadav Lapid. Zapytany o początki "Synonimów", odpowiada, że wiążą się z doświadczeniami osobistymi, intymnymi. Po odbyciu przymusowej służby wojskowej - działając pod wpływem impulsu - postanowił się spakować i natychmiast wyjechać z rodzinnego Tel Awiwu. Wylądował w Paryżu, w którym planował rozpocząć nowe życie. Reżyser w wywiadach wspomina, że chciał zapomnieć o przeszłości, zostawić za plecami izraelską mentalność i nigdy już do niej nie wracać. Innymi słowy: demonstracyjnie odciął się od swoich korzeni; zrzucił skórę, by narodzić się na nowo.

Reklama

Yoav, poniekąd alter ego reżysera, ma ze swoim pochodzeniem podobny kłopot. Skarży się nieustannie, twierdzi, że przyjechał do Francji, żeby uciec z Izraela. Że uciekł z własnego kraju, ponieważ ten jest okropny, nieprzyzwoity i prostacki. Wstrętny, odrażający i bezduszny. Wyrzeka się języka hebrajskiego, za to nieustannie wertuje kieszonkowy słownik francuskich rozmówek. W ten sposób chce zmienić się w kogoś innego, zatrzeć pozostałości po kraju pochodzenia i spocząć u boku Oscara Wilde'a na cmentarzu Père-Lachaise. W międzyczasie, Yoav poznaje majętnych rówieśników znad Sekwany, tworzy z nimi dziwaczny trójkąt miłosny, trochę jak w "Marzycielach" Bertolucciego. A jednak poczucie obcości nie odstępuje. Jasne jest, że nigdy nie stanie się częścią tego miasta. W najlepszym razie pozostanie z nim w love-hate relationship.

Motyw z innością i barierami kulturowymi będzie kilkukrotnie powracał. Jak choćby w takiej scenie - bohater ubrany w długi, musztardowy płaszcz przemierza paryskie ulice. Patrzy w dół, przed siebie, na chodnik, bąkając pod nosem o tytułowych synonimach i zdecydowanie wyróżniając się z tłumu. Kolor nie pozostaje dla Lapida bez znaczenia, nie jest jedynie elementem niewinnej gry estetycznej. Wprost przeciwnie: naznacza Yoava, tworzy kontrast zresztą świata, który tylko uwypukla jego niedopasowanie i odmienność.

Innym kontrastem jest różnica między głównym bohaterem a postacią Yarona, którego poznajemy w izrealskim konsulacie. Tam, gdzie ten pierwszy szuka okazji, by stać się Francuzem, ten drugi ciągle podlewa swoje żydowskie korzenie. Yaron przemyka co jakiś czas przez narrację, a jego obecność jest decydująca: to ktoś, kto twierdzi, że Francja jest gniazdem antysemityzmu i bierze udział w ustawkach z paryskimi neonazistami. Na ulicy wykrzykuje: "jest Żydem!", a w metrze staje na baczność i nuci Hatikvę, hymn Izraela. Yoav, dla odmiany, zapisał się na kursy integracyjne, niezbędne do uzyskania obywatelstwa. Usłyszał tam, ile Francja ma departamentów, ile merostw, a na koniec z pamięci recytował słowa Marsylianki. Ciekawe, swoją drogą, że wersy: "Do broni, bracia dziś! Zewrzyjcie szyki wraz! I marsz, i marsz! By ziemię krwią napoić, przyszedł czas!", padają z ust chłopaka, dla którego ucieczka i asymilacja były wyrazem ostrego sprzeciwu wobec militaryzmu pielęgnowanego w rodzinnych stronach.

Takie przeciwieństwa i paradoksy można by mnożyć, a układają się one w nieprostą, niebanalną i żywą satyrę na konserwatywną mentalność Izraela, przy jednoczesnej negacji obyczajowej receptury przyrządzonej na zachodzie Europy. "Synonimy" nie są jednak kinem sensu stricte społecznym. Nie dążą za wszelką cenę do zbudowania panoramy dzisiejszego niesprawiedliwego świata, to film duchowo i artystycznie daleki od tradycji takiego Kena Loacha. Lapid nie idzie w czarne i białe. Woli przekraczać słuszne formy i popychać kino w stronę bujnej zabawy obrazem i słowem.

"Synonimy" to niezłe intelektualno-estetyczne łaskotki, korzystające z całego leksykonu kina oraz literatury. Bo jak inaczej można nazwać postmodernistyczny kocioł, do którego wrzuca się francuską Nową Falę, wczesnego Bertolucciego, absurd kafkowskiej frazy, impresje Verlaine'a i duże fragmenty "Iliady" Homera? Zaiste wybuchowa mieszanka.

7/10

"Synonimy" (Synonyms), reż. Nadav Lapid, Francja, Niemcy, Izrael 2019, dystrybucja: Aurora Films, premiera kinowa: 11 października 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy