"Supernova": Mała apokalipsa [recenzja]

Marek Braun i Marcin Hycnar w scenie z filmu "Supernova" /Celestyna Krol, Studio Munka-SFP /materiały dystrybutora

Jeden dzień, jedno miejsce, jedno zdarzenie i trzech mężczyzn, których życie zmieni ono na zawsze. W swojej debiutanckiej "Supernovej" Bartosz Kruhlik zaprasza widzów na historię rodem z antycznej tragedii.

"Supernova" była jednym z czterech filmów, o które wybuchła w tym roku "wojna o polskie kino". Produkcja, która początkowo nie znalazła się w konkursie głównym FPFF w Gdyni, w wyniku protestów polskiego środowiska filmowego, nie dość, że ostatecznie do niego trafiła, to jeszcze wyjechała z najważniejszej polskiej imprezy z nagrodą za najlepszy debiut reżyserski.

Sprytnym zabiegiem młodego reżysera, wynikającym zapewne z jego "offowej" przeszłości (Kruhlik odnosił wcześniej sukcesy w kinie niezależnym), było obsadzenie w głównych rolach aktorów jeszcze polskim widzom nieopatrzonych. Z kolei pomysł na fabułę powstał pod wpływem prawdziwych wydarzeń - tragicznego wypadku drogowego, który miał miejsce w noworoczny poranek w 2014 roku. Pijany i naćpany kierowca wjechał wówczas w grupę osób, zabijając sześcioro z nich.

Reklama

Akcja "Supernovej" rozpoczyna się na najdłuższej ulicy w ubogiej wsi, na którą z rozmachem wychodzi Iwona (Agnieszka Skibicka). Za ręce trzyma dwójkę małych synów, których zabiera z domu od wiecznie nawalonego męża, Michała (Marcin Zarzeczny). Ten zatacza się i na zmianę błaga ją o powrót i wyzywa od najgorszych, szybko jednak porzuca te działania i ląduje w krzakach na zasłużony pijacki odpoczynek.

Tak szybko, że nie słyszy, jak Iwonę i ich dzieci potrąca luksusowy samochód kierowany przez Adama (Marcin Hycnar). Ten ostatni o wiele bardziej niż tym, że właśnie zabił kilka osób, przejmuje się swoją oddalającą się w szybkim tempie karierą polityczną (oczywiście jest pod wpływem). Wykonuje więc kilka telefonów do wysoko postawionych osób, które mają mu umożliwić wyjście z tej patowej wydawałoby się sytuacji. Na miejsce wypadku trafiają policjanci, w tym Sławek (Marek Braun), jak się z czasem okazuje kuzyn Michała i kochanek jego żony.

Te przeplatające się losy wielu bohaterów zostają niezwykle sprawnie poprowadzone, szybko dostajemy rys charakterologiczny postaci i ich główne motywacje. A jako że każda z nich została postawiona w sytuacji granicznej, błyskawicznie zrzucają swoje "maski": opanowanego policjanta, zmyślnego polityka czy nieszkodliwego alkoholika, a ich zachowanie wymyka się coraz bardziej spod kontroli. To zresztą najlepsze momenty filmu Kruhlika, który potrafi zbudować napięcie i utrzymać uwagę widza.

Sęk w tym, że poza początkową sekwencją nie daje odbiorcy chwili wytchnienia, co rusz atakując go nową porcją ekranowego piekła. Sama sytuacja, a przede wszystkim często prezentowany widok dziecięcych ciał na drodze, był już na tyle mocny, że nie potrzebował podkręcenia, a prosił się wręcz o chociaż częściowe rozładowanie emocji. Najbardziej rozczarowujące, w niepozbawionym wad, ale z pewnością udanym debiucie Kruhlika, okazało się jednak zakończenie - niepotrzebne, łopatologiczne, niemal tak prostackie, jak to zaserwowane nam przez Krzysztofa Zanussiego w zeszłorocznym "Eterze". Czasem lepsze jest wrogiem dobrego.

6,5/10

"Supernova", reż. Bartosz Kruhlik, Polska 2019, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa 22 listopada 2019 roku. 


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Supernova (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy