"Soyer" [recenzja]: Obywatel J. Ch.

Cezary Kołacz, Marianna Zydek i Maciej Musiałowski w filmie "Soyer" /materiały dystrybutora

Najnowszy film Łukasza Barczyka jest przypowieścią o narodzinach religii: o tym, jak pewna ekscentryczna postać zaczyna funkcjonować w zbiorowej świadomości jako ikona i mesjasz. Wszelkie podobieństwa do Jezusa Chrystusa są tutaj nieprzypadkowe.

Chrystusem jest Konrad (Maciej Musiałowski), którego znajomi nazywają "Soyerem" ze względu na upodobanie do mielonej soi; kulinarny gust nie stanowi jednak jego najbardziej charakterystycznej cechy. Chłopak jest plakatowym dziwakiem: obnosi fantazyjnie rozczochrane włosy, pije wodę tylko z jednego kranu, szaleńczo się uśmiecha. Do tego z kaznodziejskim uporem głosi ideologię, która jest mętnym połączeniem buddyzmu z uwspółcześnionym chrześcijaństwem.

Kiedy chłopak wyjeżdża na wakacje z siostrą Małgosią (Marianna Zydek) i jej mężem Jankiem (Cezary Kołacz), wsypuje do baku samochodu piasek, aby - jakkolwiek głupio by to nie brzmiało - oduczyć szwagra przywiązania do dóbr materialnych. Strasznie irytujący typ.

Reklama

Soyera poznajemy za pośrednictwem jego dzienników oraz opowieści Małgosi, którą ta snuje przed ekipą dokumentalistów. Szybko dowiadujemy się, że bohater nie "jest", ale "był" - poniósł bowiem śmierć, którą przy dobrych chęciach można by uznać za męczeńską. Tak jak pierwszy akt skupia się na Soyerze, tak dwa kolejne pokazują, jak wpłynął na innych ludzi, w tym przede wszystkim siostrę i szwagra.

Dziewczyna, dręczona przez poczucie winy z powodu tego, że oddała brata do zakładu psychiatrycznego, próbuje doprowadzić do tego, aby go kanonizowano. Natomiast Janek, ćpun, cynik i furiat, długo ma o nim negatywne zdanie, ale zaczyna się do niego modlić, znalazłszy się w kryzysowej sytuacji. Wiara najlepiej rozwija się na gruncie żalu i desperacji.

To wszystko brzmi wyjątkowe poważnie, ale wygląda inaczej: trochę jak sitcom, a trochę jak sen. Nie brakuje tu wygłupów i odjazdów. Ostentacyjnie idiotyczne i ciągnące się w nieskończoność pyskówki, staroszkolne cuda niewidy, nawiązania do baśni o królewnie Śnieżce. Pojawia się nawet scena demonicznego pettingu, któremu dwie kobiety oddają się w zaciemnionej sali w szpitalu psychiatrycznym. Niestety, tego rodzaju atrakcje nie sumują się w udany film. "Soyer" jest niespójny i absurdalny w złym znaczeniu tego słowa; to worek, w którym bezładnie kotłują się pomysły i dobre intencje.

"Soyer" jest aktorskim dyplomem studentów łódzkiej filmówki. Dzieciaki spisują się całkiem nieźle, ale nie na tyle, żeby zobaczyć w nich przyszłe gwiazdy, odbierające prestiżowe nagrody na branżowych festiwalach lub pozujące do ekskluzywnych sesji w kolorowych magazynach. Poza tym ten film raczej nie rozsławi ich nazwisk - najprawdopodobniej spotka się z jeszcze chłodniejszym przyjęciem niż "Hiszpanka", poprzednie dzieło Barczyka, tego dziwaka, któremu jak dotąd nie udało się zdobyć statusu mesjasza polskiego kina.

4/10

"Soyer", reż. Łukasz Barczyk, Polska 2017, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 17 listopada 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Soyer | Łukasz Barczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy