Miało się to wydarzyć już przed rokiem, ale z uwagi na strajki scenarzystów i aktorów w Hollywood (wersja oficjalna) czy też naprędce przerabiany film po pierwszych fatalnych reakcjach (wersja mniej oficjalna) premiera nowej produkcji Disneya została przesunięta. W efekcie z marca 2024 zrobił się marzec 2025 roku. Na aktorską wersję baśni o Królewnie Śnieżce, która w animowanym wydaniu jest jednym z największych disneyowskich klasyków, czekaliśmy, czekaliśmy i... w końcu się doczekaliśmy. Pytanie tylko, czy to dobrze?
Gdyby spisać wszystkie kontrowersje i negatywne emocje, jakie pojawiły się w przestrzeni publicznej wokół filmu Marca Webba niewykluczone, że mógłby powstać z tego osobny scenariusz. Całkiem ciekawy zresztą, bo mówiący wiele o poprawności politycznej, szacunku do innych ludzi, w tym przypadku niskorosłych, technologii, feminizmie czy przywiązaniu do tradycji. To wszystko stworzyło takie combo, że ilość hejtu, jaka wylała się na "Śnieżkę" jeszcze przed kinową premierą, stawiała ją z góry na przegranej pozycji.
Nie pomagały też same aktorki, wcielające się w główne role. Począwszy od kontrowersji wokół obsadzenia Latynoski Rachel Zegler w roli Śnieżki po jej publiczne wypowiedzi krytycznie odnoszące się do pierwowzoru z 1937 roku i nazywanie go... przestarzałą "kreskówką". Z kolei Gal Gadot, moim zdaniem najjaśniejszy punkt nowej wersji, jako Izraelitka jawnie popiera swoją ojczyznę w konflikcie izraelsko-palestyńskim, co też nie spotkało się z sympatią.
Wydaje mi się jednak, że Marc Webb i spółka największe baty dostali za zdyskredytowanie disneyowskiej animacji. I słusznie, bo takich rzeczy nie powinno się robić. Licentia poetica to jedno, szacunek do tradycji drugie. Ostatecznie wycofano się chyba z najbardziej kuriozalnego pomysłu o zastąpieniu krasnoludków siedmioma baśniowymi istotami. Nie ma jednak co ukrywać, że finalnie animowane (a była też afera z niskorosłymi aktorami) postaci wyglądają na ekranie, jak na dzisiejsze standardy, po prostu słabo. Zatem drugi plan, który mógł dostarczyć sporo wrażeń, odpada.
A jak jest z tym pierwszym skoncentrowanym wokół konfrontacji Śnieżki ze Złą Królową? Co najwyżej, średnio. Moim zdaniem Rachel Zegler nie uniosła tej roli. Kto wie, być może za sprawą wszystkich tych negatywnych emocji, o jakich wspomniałem, bo trudno tak po prostu się od tego odciąć. Na drugim biegunie jest dużo bardziej doświadczona Gal Gadot. I mimo że jest tu antagonistką, której w założeniu nie powinniśmy kibicować, każda scena z jej udziałem to czysta przyjemność. Innymi słowy, akurat w tym przypadku, więcej Złej Królowej, mniej Śnieżki. Chyba nie tak miało być.
O fabule myślę, że nie ma specjalnie co się rozpisywać, bo wszyscy doskonale ją znamy. Może poza tym, że księcia zastępuje tu leśny rzezimieszek, a Śnieżce towarzyszy nieco inna motywacja niż w klasycznej wersji. Co też sprawia, że trochę inaczej rozkładają się akcenty. Nie jest to opowieść o miłości sensu stricto, a raczej o próbie powrotu na należne bohaterce miejsce i wzięciu odpowiedzialności za swoich poddanych. Film Marca Webba, skądinąd całkiem niezłego reżysera, stara się nadrabiać tam, gdzie może. W kostiumach, charakteryzacji, scenografii. Tyle że, moim zdaniem, to zdecydowanie za mało jak na opowieść, którą w pewnym wieku żył pewnie każdy z nas.
"Śnieżka" nie jest tak złym filmem, jak mogłoby się wydawać. Jest typowym średniakiem, o jakim zapomnimy szybko po wyjściu z kina. Tym, którzy znają i cenią animację z 1937 roku, pewnie trochę będzie krwawiło serce. Ale paradoksalnie jest też dla filmu nadzieja. Na pokazie, w którym uczestniczyłem była spora grupa dzieci w wieku przedszkolnym czy wczesnoszkolnym. I oni akurat oglądali film z dużą uwagą i zainteresowaniem. Być może to właśnie ci najmłodsi widzowie docenią aktorską "Śnieżkę", a cała krytyka w jej kierunku to sprawka boomerów.
5/10
"Śnieżka" (Disney's Snow White), reż. Marc Webb, USA 2025, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 21 marca 2025 roku.