Sielskość i anielskość kontra depresja
"Anioł nad morzem" ("Un ange a la mer"), reż. Frédéric Dumont, Belgia/Kanada 2009, dystrybutor: Art House, premiera kinowa 10 grudnia 2010 roku.
Michael Haneke, twórca nagrodzonej Złotą Palmą "Białej wstążki", wielokrotnie pokazywał, jak dzieci stają się dla dorosłych kubłami na śmieci, do których ci wrzucają swoje codzienne brudy: gniew, kompleksy, hipokryzję. W konsekwentnie rysowanej przez Austriaka historiozofii, wyrządzone najmłodszym krzywdy trafiały jednak rykoszetem w rodziców. Nieco inną wizję proponuje Frédéric Dumont w "Aniele nad morzem". Jego bohater, chłopiec imieniem Louis (Martin Nissen), pada ofiarą chorego psychicznie ojca (Olivier Gourmet), ale jedyną formą odreagowania jest dla niego autodestrukcja.
Akcja filmu dzieje się w Maroko, gdzie niebo jest czyste, woda błękitna, a pogoda niezmiennie sprzyja opaleniźnie. Louis, tak jak i jego rówieśnicy, odpoczywa na plaży i gra w piłkę. Pewnego dnia ojciec wzywa go do siebie i dzieli się z nim sekretem: wyznaje, że zamierza popełnić samobójstwo. Bohater wraca potem do kolegów, ale słońce już nie świeci dla niego, a lody nie smakują tak, jak zawsze; w oczach chłopca widać bezbrzeżne przerażenie.
Dalej jest jeszcze gorzej. Louis zaczyna mieć problemy z koncentracją w szkole, jąka się, izoluje od reszty świata i ogółem zachowuje się tak, jakby potrzebował potężnej dawki Sanostolu. Trochę to kiczowate, a trochę przerażające. Twórcy pozwalają sobie na zbyt szeroko zakrojoną estetyzację i w efekcie portretowana przez nich sielskość staje się zbyt sielska, a anielskość zbyt anielska; artystowskie inklinacje odgradzają widza pstrokatym murem od prawdziwych emocji. Nie zmienia to jednak faktu, że pomysł wyjściowy niesie ze sobą godny Hitchcocka suspens: pod rodzinnym stołem tyka bomba i tylko mały bohater zdaje sobie z tego sprawę.
Czuć w całej tej historii pewien, nie do końca wyartykułowany moralny relatywizm. Z czasem widzimy, jak depresja ojca niszczy rodzinę. Matka (Anne Consigny) szuka pocieszenia w ramionach innego i nie trudno zgadnąć, że ten mentalny "zły dotyk" będzie bolał Louisa całe życie. Zasadnicze pytanie brzmi: kto jest tutaj ofiarą, a kto katem? Kiedy walczący ze swoimi demonami człowiek przestaje być osobą potrzebującą pomocy i zmienia się w podstawionego przez porywaczy ciał obcego potwora? Reżyser kibicuje raczej matce i synowi, co widać w sposobie portretowania postaci: blondynka o zmęczonej życiem twarzy i opalony Jezusek zostają przeciwstawieni patrzącemu spod byka psychopacie, dla którego ulubioną zabawą jest eksterminowanie podwórkowych kotów.
Ostateczna konkluzja ginie w szumie fal bijących o marokańskie wybrzeże. W przeciwieństwie do demagoga Hanekego, Frédéric Dumont stara się być poetą, co wiedzie niestety jego dzieło na manowce. Znaleźć można w "Aniele nad morzem" wiele scen przejmujących, nastrój osamotnienia jest budowany tutaj konsekwentnie, ale egzaltacja i pustosłowie sabotują przyjemność odbioru. Ten film to efektowna wydmuszka, którą wystarczy lekko ścisnąć, aby z cichym chrzęstem pękła w dłoniach.
6,5/10