Reklama

Sensei

"Tokijska opowieść", reż. Yasujiro Ozu, Japonia 1953, dystrybutor Gutek Film, premiera kinowa 29 października 2010 roku.

Istnieją takie melodie, które można metodycznie ściszać, aż do granicy słyszalności bez straty brzmienia. "Tokijska opowieść" jest taką melodią.

Mówisz Ozu, myślisz - "tokijska opowieść" i "dryfujące trzciny". Przerzucasz w głowie pozostały osad po wiedzy na temat japońskiej kinematografii i buddyzmu zen. "Najbardziej japoński z japońskich twórców", tak mówi się o Ozu, stawiając jego kino na ołtarzyku i omijając szerokim łukiem. Nieśpieszne tempo, ograniczony ruch kamery, długie metraże i ta nieszczęsna trzcina w tytule jednego z największych arcydzieł. Do tego dochodzi cała masa filmowców, którzy złożyli Ozu trybut - m.in. Kiarostami w pięciu szesnastominutowych ujęciach i Hou Hsiao-Hsien w nieśpiesznym Cafe Lumiere. Oba obrazy są zresztą znakomite, ale w całym tym przekazie jaki narósł wokół nestora japońskiej kinematografii zanikły jego filmy. Ten "opowiedziany" Ozu wydaje się maniakiem medytacji zapatrzonym w trzcinę, człowiekiem który osiągnąwszy nirwanę mówi do nas z wyżyn uzyskanego spokoju. Gdzieś umyka nam niepokorny filmowiec, alkoholik i zdemobilizowany żołnierz, który przełamując kolejne konwencje opowiadania dążył do zharmonizowania swoich historii z ich filmową forma, do wyciszenia rodzinnego dramatu tak, by każde delikatne podbicie tonu było jak tąpnięcie.

Reklama

W japońskich domach trudno o dyskrecję. Na małej przestrzeni mieszczą się posłania kilku osób, przepierzenia pomiędzy pokojami są grubości kartki papieru. W takiej scenerii opowiadana jest historia trzech pokoleń pochodzącej z Onomichi rodziny. Bohaterowie są dyskretni, zachowują konwenanse i kontrolują emocje, jednak scena po scenie zdajemy sobie sprawę z narastającego podskórnie napięcia. To jednak nie wybuchnie, nie w tej opowieści. Wystarczy, że tam jest i służy widzowi za katalizator wzajemnych grzeczności i stosunków. Konflikt zostanie ostatecznie zwerbalizowany w pijanej tyradzie trzech ojców i w stworzonej przez nie przestrzeni dla krytyki rodziców ze strony dzieci. Słowa, które padają są jednak wtórne wobec tego co było widoczne. W tym tkwi wirtuozeria Ozu. Jego medium nie jest słowo, ale czas, który nie rozciąga się jednak boleśnie do granic możliwości percepcji. O dziwo Tokijska Opowieść jest a miarę szybko cięta. Nie jak Tożsamość Bourne'a, ale zdecydowanie szybciej niż filmy-trybuty nakręcone na jego cześć.

To właśnie ten czas, "cały czas na świecie" jak chciałoby się powiedzieć jest kluczem do Ozu. Reżyser pozwala każdej scenie zabrać go tyle ile będzie potrzebowała by dojrzeć, by wyjaśnić się nie poprzez deklarację, ale swój początek, trwanie i zakończenie. Sceny wypełnione kurtuazyjnymi wymianami zdań, wyjawiają przed widzem wszystko co chciałby wiedzieć o bohaterach. Staroświeckich, niewolnych od wad, jednak bezwarunkowo kochających swoje dzieci rodzicach, synu - lekarzu, któremu jego własna rodzina wyślizguje się z rąk, córce, której typaż jest do odnalezienia w każdej rodzinie - egoistycznej hipokrytce, która podczas każdej uroczystości jest pierwsza w szeregu i ostatnia w razie wypadku i Noriko. Jej należy się osobne zdanie. Synowa patriarchów rodziny, która pomimo braku więzów krwi jest najlepszą z córek. Równocześnie nowoczesna - żyjąca samotnie, pracująca w dużej korporacji i tradycyjna w swoim szacunku dla rodziny. Charakterystyczna dla Ozu postać silnej kobiety, skupiającej wszystkie zalety nowoczesności i tradycji.

Seans Tokijskiej Opowieści może okazać się dużym zaskoczeniem dla tych, którzy znają Ozu z opowieści i opracowań. Taka już rola klasyków - w literaturze i kinie. Za każdym razem mając kontakt z czymś co obrosło taką masą interpretacji warto spróbować o nich zapomnieć. Wtedy może się okazać, że zostaje nam w rękach nieznośna ramotka, albo kawałek znakomitego kina. W przypadku Ozu, zachwiana zostaje jego pozycja inspirującego dziesiątki reżyserów klasyka. Bo Ozu jest bardzo aktualny i kompletnie niepodrabialny. Nieważne jak długie i kontemplacyjne ujęcia byśmy komponowali. Być może jest to kwestia owej emblematycznej "japońskości". Ja tam nie wiem, ja widziałem w Tokijskiej Opowieści swoją rodzinę. I twoją. I twoją też.

10/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tokijska opowieść
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy