W Polsce format "Saturday Night Live" się nie przyjął. Natomiast w Stanach Zjednoczonych ma on status kultowego. Właśnie jest emitowany jego 50. sezon. Wielu członków pokaźnej obsady stało się później gwiazdami. Film "Saturday Night" przedstawia nam 90 minut przed emisją pierwszego odcinka, gdy wszyscy spodziewali się nie ogromnego sukcesu a spektakularnej katastrofy.
Jest godzina 22.00, 11 października 1975 roku, sobotni wieczór w Nowym Jorku. W studiu telewizji NBC przy Rockefeller Center trwają przygotowania do nowego programu komediowego "Saturday Night Live". W obsadzie między innymi Chevy Chase, Dan Aykroyd, Gilda Radner, John Belushi i Jane Curtin — wtedy nikomu nieznani komicy. Dekoracje nie są gotowe. Scenariuszy nie zaakceptowała bogobojna cenzorka. Niektórzy aktorzy nie podpisali jeszcze umów. Inni nie wiedzą, czy w ogóle pojawią się na antenie. Władze NBC nie są pewne, czy nie lepiej puścić powtórkę popularnego talk-show. W centrum wydarzeń znajduje się Lorne Michaels (nominowany do Złotego Globu Gabriel LaBelle), pomysłodawca formatu, który jako jedyny wierzy, że z tego chaosu wyłoni się coś interesującego.
Można powiedzieć, że zdradziłem zakończenie — skoro "Saturday Night Live" doczekało się 50. sezonu, to pierwszy odcinek musiał się jakoś udać. Na pewno nie jest to tajemnicą dla amerykańskich widzów, którzy są zaznajomieni z formatem od tak długiego czasu. Jak więc sprawić, by oglądający zaangażowali się w przedstawioną historię? Reżyser Jason Reitman miał na to kilka pomysłów.
Po pierwsze sprawił, że chociaż finał jest znany, to od początku filmu wydaje się on niewiarygodny. Kontrolowany chaos, który prezentuje od pierwszych minut, przytłacza. Kulisy SNL-u to w jego wykonaniu pożar w burdelu, który wszyscy polewają benzyną, nie wiedząc, że i tak siedzą na tykającej bombie. Wszyscy się z kimś kłócą, każdy o coś walczy, a rozejmy są zawierane tylko po to, by zostały zerwane w najmniej dogodnym dla wszystkich momencie. Reżyser umiejętnie buduje napięcie — co jeszcze może się popsuć? Spoiler: wszystko.
Reitman zdaje sobie jednocześnie sprawę z legendarnego statusu SNL-u i członków jego pierwszej obsady. Oprócz wymienionych wcześniej osób w debiucie programu Jim Henson miał swój segment z Muppetami, Andy Kaufman zaprezentował kultowy skecz "Mighty Mouse", gospodarzem był kontrowersyjny komik George Carlin, a na zapleczu na swoją szansę czekał Billy Crystal. A to tylko ci bardziej znani. W "Saturday Night" są dziesiątki postaci. Na szczęście nikt nie pojawia się tylko po to, by ładnie uśmiechnąć się do kamery. Każdy ma swój udział w fabule i jest na tyle charakterystyczny, że wyróżnia się z tłumu. Wszyscy mierzą się z problemem do rozwiązania. Nie zmienia to jednak faktu, że osoby mniej zaznajomione ze światem amerykańskiej komedii lat 70. XX wieku mogą być w pewnym momencie przytłoczone ilością bohaterów przewijających się przez ekran.
Udanym zabiegiem było także ustawienie Michaelsa jako osoby łączącej wszystkie wątki, a zarazem mającej najwięcej do stracenia. Pomysłodawca SNL-u to jedyny zwyczajny gość w rewii barwnych osobistości. Zdeterminowany w gaszeniu kolejnych pożarów, walczy nie tylko o swoją przyszłość w telewizji, ale też o przechodzący kryzys związek ze scenarzystką Rosie Shuster (Rachel Sennott).
Chociaż to jemu kibicujemy, to bądźmy szczerzy — najbardziej czekamy na scenki z gwiazdami. Zespół charakteryzatorów zgarnie pewnie nominację do Oscara, ponieważ wszyscy aktorzy wyglądają niemal identycznie, jak komicy sprzed pięciu dekad. Na ekranie wybrzmiewa także ich sceniczny charakter. Napędzany kokainą John Belushi w interpretacji Matta Wooda to wulkan, który w każdej chwili może wybuchnąć. Cory Michel Smith jako Chevy Chase to największy buc w pokoju — dowiemy się jednak, co stoi za sceniczną personą obrażającego wszystkich gbura. Jest jeszcze Matthew Rhys jako wyklinający na pracujących przy SNL-u Carlin oraz znany z "Sukcesji" Nicholas Braun w podwójnej roli wyśmiewanego przez wszystkich Hensona i pozornie oderwanego od rzeczywistości Kaufmana.
Obok odklejeńców (do których zalicza się zresztą też Michaels, proponujący bardzo ryzykowny format stacji, dla której najważniejsze są przecież zyski) największymi bohaterami okazują się pełni energii i buty młodzi komicy. Początek SNL-u jest ukazany jako przełom, swego rodzaju zmiana pokoleniowa. Kontrast jest widoczny na pierwszy rzut oka. Z jednej strony starsi panowie w garniakach, w przystrzyżonych fryzurach i szklanką drogiego alkoholu w ręce. Z drugiej grupa kobiet i mężczyzn w luźnych ubraniach, często z rozwianym włosem, którzy z nudów podają sobie jointa. Znamienna są utarczki słowne między scenarzystą Michaelem O'Donoghue i telewizyjną cenzorką, a także konfrontacja Chase'a z Miltonem Berle'em (J.K. Simmons) - wujaszkowatym prezenterem telewizyjnym i pewnym sensie jego mrocznym odbiciem z przyszłości. O wywrotowym morale nie może być jednak mowy. Na filmie ciąży boleśnie dosłowna metafora budowania sceny. Oczywiście by przedstawienie mogło się odbyć, w pewnym momencie wszyscy muszą dołożyć swoją cegłówkę.
Reitman krąży między wybuchowymi osobistościami, ukazując w długich ujęciach i najeżonych sarkazmem/bezczelnością dialogach kolejne mniej lub bardziej osobiste wojenki. Tworzy tym samym jedną z najciekawszych komedii 2024 roku. To list miłosny do legend telewizji połączony z thrillerem, w którym czas gra na niekorzyść bohaterów. Oda do buntu, który szybko stał się częścią mainstreamu (i nie ma w tym nic złego). W końcu lekcja historii, dzięki której będziemy nieco dłużej pamiętać o Belushim, Radner, Carlinie i innych wielkich osobistościach komedii, których nie ma już z nami.
8/10
"Saturday Night", reż. Jason Reitman, USA 2024