Rzeczy, które robisz w L.A. będąc kierowcą
''Drive'', reż. Nicolas Winding Refn, USA 2011, dystrybutor ITI Cinema, premiera kinowa 16 września 2011 roku.
''Drive'' to jednocześnie ''jazda'', ''energia'', ale też jako czasownik znaczy po prostu ''jedź''. Jeśli na przykład ''Dym'' ("Smoke") Wayne'a Wanga, którego lepsze tłumaczenie brzmiałoby po prostu ''Pal'', zachęcał do puszczenia dymka wspólnie z bohaterami, to ''Drive'' nakłania do wskoczenia do wozu i ruszenia w miasto z nieprzepisową prędkością. Tyle tylko, że po takim ciosie z ekranu trudno się podnieść z fotela.
Początek filmu - napad, perfekcyjnie skręcona scena pościgu, elektryzujący podkład muzyczny i następująca zaraz potem czołówka z tandetnymi, krzyczącymi różowymi napisami - to najlepsza filmowa introdukcja, jaką widziałem w kinie w ostatnim czasie. A przecież to dopiero wprawka przed tym, co wkrótce będzie miało miejsce... Panie i panowie, przed państwem najgorętszy tytuł roku. Zapnijcie pasy.
Bezimienny kierowca (Gosling), anonimowy niczym westernowi bohaterowie Clinta Eastwooda, za dnia majstruje przy wozach w warsztacie niejakiego Shannona (Cranston), okazjonalnie chałturząc w scenach kaskaderskich b-klasowych filmów. Nocami również nie opuszcza czterech kółek - jest kierowcą-najemnikiem, ale furą wozi nie gwiazdy filmowe, tylko złodziei ze świeżym łupem. Zaszyty, małomówny, zamknięty w sobie, z jasnym kodeksem pracy, wydaje się niedostępny dla innych ludzi.
Tak jest do czasu, gdy pozna Irene (Mulligan), kelnerkę z pobliskiego baru i jego sąsiadkę. Bohater, pod nieobecność męża dziewczyny, umila sobie czas, zabierając ją na przejażdżki i oglądając kreskówki z jej synem. Kłopoty zaczynają się w momencie, kiedy z mamra wychodzi Standard (Isaac), facet Irene. Kiedy gangsterska przeszłość Standarda zaczyna zagrażać życiu jego najbliższych, mistrz kierownicy decyduje się wkroczyć do akcji.
Streszczanie polepionej z klisz fabuły ''Drive'' nie ma większego sensu; to trochę jak próba opowiedzenia skoku na bungee - dopóki nie poczujemy adrenaliny towarzyszącej wydarzeniu, mamy o nim blade li pojęcie. Nicolas Winding Refn postawił przede wszystkim na daleko idącą estetyzację i budowanie napięcia za pomocą montażu i pulsującej muzyki elektronicznej. Poprzez perfekcję obranych środków film wbija w fotel od pierwszej do ostatniej sceny.
Po pokazie w Cannes dużo się mówiło o nawiązaniach do kina samochodowego lat 60 i 70., ale źródeł ''Drive'' upatrywałbym jednak dekadę później. Refn, wspomagany synthpopową muzyką Cliffa Martineza, lawiruje gdzieś pomiędzy wczesnym Mannem a stylem De Palmy z tego okresu (który przychodzi na myśl głównie w dopieszczonych niczym u reżysera ''Wybuchu'' scenach przemocy i częstym użyciu zwolnionego tempa). Strategia Duńczyka nie jest jednak prostą imitacją. Konwencje i chwyty stylistyczne podkręcone zostały na maksa. Dzięki bezbłędnemu sparowaniu poszczególnych elementów nie ma się jednak wrażenia przepychu inscenizacyjnego czy przerostu formy nad treścią.
''Drive'', zapewne z uwagi na ultraprzemoc, która wylewa się z kadrów, porównywano do filmów Tarantino. Mimo postmodernistycznych szkieletów, są to zgoła odmienne wizje reżyserskie. Podczas gdy u Tarantino przemoc, absurdalna i groteskowa, jest przede wszystkim generatorem śmiechu widowni, Refn traktuje ją poważnie i dziki brutalizm bohatera jest jedyną skazą na jego nieskazitelnym charakterze. Posoka leje się co prawda gęsto i w ilościach, które przekraczają dzienną zbiórkę w PCK-u, nie znaczy to jednak, że jest to widok przyjemny w odbiorze. Przemoc obecna jest zresztą nie tylko w warstwie wizualnej, ale i audialnej: wystrzały z shotguna, od których bębenki uszne chcą pękać, dźwięk roztrzaskiwanej czaszki, chrzęst pękających kości... Już dawno kino nie oferowało takiego naturalizmu w drastycznych scenach.
O ile porównania z Tarantino wydają się nietrafione, o tyle widoczny jest dług, który reżyser ''Bronsona'' zaciągnął u Davida Lyncha. Refn, podobnie jak Lynch w swojej ''Dzikości serca'', uświęca kicz, sakralizuje wszystkie elementy składowe, z których złożył swój film. Nie ma tu ani jednego niepotrzebnego kadru, ni ćwiartki niedoświetlonej sceny. Podchodząc do gatunków filmowych serio, reżyser ustawia równocześnie sytuację widza. Nie można tedy oglądać ''Drive'' z przymrużeniem oka, a przynajmniej taki odbiór mija się z celem. Film Refna jest jak trans, z którego trudno się otrząsnąć po seansie. Podobne wrażenie wywarło na mnie tylko ''Wkraczając w pustkę'' Gaspara Noego. Ale Refn nie musiał, jak reżyser ''Nieodwracalnego", nasączać swojej taśmy kwasem, żeby zmagnetyzować widzów. Najlepszym hipnotyzerem okazało się kino gatunków. Jak widać, w tej materii nie powiedziano jeszcze wszystkiego.
10/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!