Reklama

Puszczalska na niby

"Łatwa dziewczyna" ("Easy A"), reż. Ben Gluck, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 26 listopada 2010 roku.

Kiedy w wieku 13 lat oglądałem MTV i hollywoodzkie komedie dla młodzieży, miałem nieodparte wrażenie, że kraj Wujka Sama znajduje się nie po drugiej stronie Atlantyku, tylko na innej planecie, gdzie seks jest główną walutą, a nawet szkolni frajerzy to topowi modele, którzy tylko dla niepoznaki noszą okulary. Tamte seanse miały w gruncie rzeczy bardziej szkodliwy wpływ na mnie i moich rówieśników niż wypożyczane po kryjomu kasety z "Laboratorium Diabła" i "Hellraiserem". W końcu nikt z nas nie został seryjnym mordercą, ale wszyscy myśleliśmy, że pod majtkami naszych koleżanek z klasy czają się nirwana, Shangri-La i Graal w jednym.

Reklama

Olive (Emma Stone) z "Łatwej dziewczyny" żyje właśnie na tej obcej planecie, ma kilkanaście lat i wokół niej jest duszno od wydzielanych przez męskie ciała feromonów. Chociaż nie chce brać udziału w seksualnym wyścigu szczurów, to postanawia wykorzystać fakt, że dla młodzieży słowo "defloracja" brzmi niczym magiczne zaklęcie - kiedy wybucha plotka, jakoby miała już pierwszy raz za sobą, nie dementuje jej i zaczyna korzystać ze świeżo uzyskanej popularności. Reputacja Olive staje się trampoliną dla wyrzuconych na margines nastolatków. Bohaterka udaje, że przespała się z gejem, aby ten mógł cieszyć się szacunkiem heteroseksualnych kolegów; również grubaskowi o owłosionych ramionach pozwala ogrzać się nieco w świetle swojej rozpustnej sławy.

"Łatwa dziewczyna" brawurowo rozprawia się z pokutującymi w masowej świadomości stereotypami na temat dojrzewania. Jeszcze w minionej dekadzie banda przygłupów z "American Pie" wysilała szare komórki, chcąc przyśpieszyć swoją inicjację. Trzy lata temu grany przez Michaela Cerę bohater "Supersamca" odkrywał, że seks z pijaną nastolatką to nie to, o czym naprawdę marzył, ściągając gigabajty pornoli. Olive od samego początku zdaje sobie sprawę z pustki, czającej się za kreowanymi przez teledyski Snoop Doga fantazmatami. Jednak tak jak u Gombrowicza raz przyjęta forma wchłania ją, przez co "łatwa dziewczyna" staje się kozłem ofiarnym dla prawdziwych rozpustników.

Ta podpisana przez Willa Glucka komedia okazuje się być równie samoświadoma co jej bohaterka. Twórcy skrupulatnie wyliczają swoje inspiracje: od Johna Hughesa przez "Szkarłatną literę" aż po "Huckleberry'ego Finna". Nie jest to jedynie bezduszne mielenie schematów - ta mapa zapożyczeń pozwala filmowi nie wpaść na mielizny banału. W środku tego wszystkiego znajdują się prawdziwe emocje, dzięki czemu "Łatwa dziewczyna" potrafi być tak samo zabawna jak i bolesna.

Biorąc się za bary z tematem, który mógłby być punktem wyjścia dla Roberta Glińskiego i Jane Campion, Gluck zręcznie balansuje między moralizatorstwem a luzem. W jednej ze scen Olive postanawia poszukać odpowiedzi na swoje dylematy w chrześcijańskiej doktrynie, jednak najpierw znajduje Biblię na półce z bestsellerami tuż obok "Zmierzchu", a później podczas spowiedzi odkrywa, że po drugiej stronie konfesjonału nie ma żadnego księdza. W świecie skompromitowanych autorytetów jedynym drogowskazem dla Olive okazują się być jej własna inteligencja i wrażliwość. Niby banał, ale gdybym wziął go sobie do serca, to może w gimnazjum z mniejszą tęsknotą spoglądałbym w dekolty koleżanek.

Ta mądra i naprawdę zabawna komedie ma jeszcze jedną ogromną zaletę: Emmę Stone. Jest ruda, ma wściekle zielone oczy i głos palaczki na krawędzi raka krtani. Potrafi być zabawna w niewymuszony sposób i nie wyobrażam sobie obecnie lepszej aktorki do ról żylet z ponadprzeciętnym IQ. Z taką dziewczyną można kraść konie i (nie) stracić dziewictwo.

8/10

Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Łatwa dziewczyna"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy