Reklama

Przydługi dowcip z Mozartem

"Ja, Don Giovanni" ("Io, Don Giovanni"), reż. Carlos Saura, Hiszpania/Austria/Włochy 2009, dystrybutor Vivarto, premiera kinowa 27 sierpnia 2010 roku.

"Kiedy piszę lub filmuję, widzę daną scenę z muzyką. Muzyka zawsze pojawia się pierwsza. I tak było od początku, poczynając od Los Golfos" - stwierdził w jednym z wywiadów Carlos Saura. W ostatnim czasie to muzyka i taniec stały się dla hiszpańskiego twórcy głównym bohaterem kolejnych filmów. Niezwykła "Iberia" wskrzesiła kompozycje Issaca Alebniza i tańce z różnych rejonów Półwyspu Iberyjskiego, "Fado" - tradycję dziewiętnastowiecznych pieśni portugalskich. Dla najnowszego filmu inspiracja przyszła ze słynnej opery Mozarta. Czy jednak "Ja, Don Giovanni" jest równie udany jak poprzednie filmy muzyczne Saury?

Reklama

Po słynną operę sięgano wielokrotnie, choć za najbardziej udaną uważa się ekranizację w reżyserii Josepha Loseya z 1979 roku. Saura jednak operę uczynił nie tyle głównym bohaterem muzycznym filmu, lecz pretekstem dla scenariusza.

"Ja, Don Giovanni" skupia się na losach autora libretta Lorenzo da Ponte, który w Wenecji roku 1763 prowadzi rozpustne życie, a nie przeszkadza mu w tym jego pozycja duchownego. W końcu zostaje za karę wydalony z miasta i wysłany do Wiednia, gdzie zostaje polecony przez swojego przyjaciela, Casanovę, nadwornemu kompozytorowi cesarza - Salieriemu. W ten sposób poznaje Mozarta. Gdy da Ponte dostanie w końcu polecenie napisania libretta "Don Giovanni", historię Don Juana, pomoże mu w tym spotkanie z dawną platoniczną miłością pisarza - Annettą.

Problem, który stwarza najnowszy film Saury, to rola samej opery Mozarta. Muzyka tego kompozytora może obronić się sama, ale wbrew pozorom w "Ja, Don Giovanni" gdzieś ginie. Niby jest, a jakoby jej nie było... Muzyka miała prowadzić scenariusz, który miał stać się jedynie barwnym tłem dla opery Mozarta, jednak zabieg ten nie sprawdził się. Sytuacji nie ratują bohaterowie i sami aktorzy. Lorenzo Balducci w roli da Ponte wypada mdło, a Lino Guanciale nie może się zdecydować, czy pójść tropem Toma Hulce'a z "Amadeusza" Milosa Formana, czy znaleźć własną drogę. Intryguje rola Casanovy (Tobas Morretti) w całym procesie powstawania dzieła, jednak nie zostaje ona należycie rozwinięta. W ten sposób nie wiadomo do końca, w którą stronę zmierza sam film. Ostatecznie nie jest to ani historia da Ponte, ani Salieriego i Mozarta, ani ówczesnego Wiednia z jego barwnym tłem społecznym i kulturowym. Nie jest to również sfilmowana opera, co w zamierzeniu było godne pochwały. Tylko w wyniku braku wspomnianych możliwości, opera mogłaby uratować sytuację.

A szkoda, bo sam pomysł wydostania z cienia tej trzeciej osoby w relacji Salieri - Mozart jest bardzo ciekawy. Niestety sam da Ponte wypadł blado, raczej jako trybik poruszany przez kolejne osoby, które los postawił na jego drodze. Raczej nudny obserwator, niż autor słynnego libretta, który może się przecież pochwalić niezwykle barwną przeszłością.

Całość ratuje, jak zawsze, wyobraźnia malarska Saury, który osadza swoją opowieść w płaskich, namalowanych scenografiach w studiu. Cytuje najbardziej znanych artystów epoki, bawi się stylem, obrazem, kostiumami. Pomaga mu w tym Vittorio Storaro, który tworzy kadry cytaty (echa "Casanovy" Federico Felliniego?), a zarazem osobne, małe dzieła sztuki. Panowie z niezwykłą subtelnością bawią się konwencją, oszałamiają wizualnie, od czasu do czasu świadomie ocierając się o kicz.

Oczywiście "Ja, Don Giovanni" to zabawa pół żartem pół serio, tak jak sama opera Mozarta. Niestety choć piękna i chwilami wciągająca wizualnie, zmienia się w przydługi dowcip, po którym ktoś musi nam przypomnieć, że właśnie się skończył.

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: MozArty | opera | Carlos | Carlos Saura | muzyka | wkręt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama