Reklama

Przodem do tyłu

"Chłopak do towarzystwa", reż. Shari Springer Berman, Robert Pulcini, USA 2010, dystrybutor Kino Świat International, premiera kinowa 16 grudnia 2011 roku.

Co może zrobić młodzieniec, chcący zmienić się w dostojnego i szanowanego dżentelmena - na wzór najznamienitszych postaci z kart literatury - z którego złośliwa natura uczyniła dziwaka, przebierającego się w damskie fatałaszki? Poszukać szczęścia w gronie osób przypominających jego samego!

Tak mniej więcej wygląda punkt wyjścia w głupiej, nieśmiesznej, fatalnie zagranej i co najgorsze: mającej zupełnie nieuzasadnione artystyczne ambicje, komedii Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego. "Chłopak do towarzystwa", jeden z obrazów pokazywanych na tegorocznym AFF we Wrocławiu (nie mam pojęcia, jak przeszedł selekcję), to produkcja, która tylko subtelnie pomijającym jej niedostatki opisem ze strony dystrybutora, może zainteresować polskiego widza.

Reklama

Ten sam dystrybutor kilka razy zmieniał zresztą jej premierę, przenosząc ją na coraz to późniejsze terminy. Widocznie dobrze wiedział, jaką "bombę" ma na pokładzie, a jego największy błąd polegał na decyzji o uruchomieniu jej zapalnika. Wszak w grudniu prawie nic wartościowego na polskie ekrany nie wchodzi, więc po co się od tej reguły wyłamywać - pomyślał pewnie.

A następnie nazwał obraz Berman (dzięki Bogu zabrakło "g") i Pulciniego "uwodzicielską komedią", wymyślił chwytliwe hasło ("oni mają klasę, one mają kasę") i z poczuciem dobrze spełnionego promocyjnego obowiązku położył się spać (z chłopakiem do towarzystwa?). Zamiast baranów, licząc oczywiście wpływy z kin.

Na twoje szczęście jestem ja drogi czytelniku. I nie mam zamiaru pozwolić Ci zmarnować zarobionych w pocie czoła pieniędzy na tak durny film (poczekaj przynajmniej na nową odsłonę "Mission Impossible").

Dlaczego tak negatywnie zapatruję się na tę niezależną amerykańską produkcję? Przede wszystkim z powodu ogromnego potencjału, jaki posiada (fabularnego, aktorskiego, itd.), a który został całkowicie zmarnowany. Wszystko przez dwójkę reżyserów (a zarazem scenarzystów), którzy absolutnie nie mieli pomysłu, o czym tak naprawdę ma opowiadać ich wspólny film.

Zaczęli erudycyjnie, z nawiązaniem do "Wielkiego Gatsby'ego" F. Scotta Fitzgeralda (odwołuje się do niego już pierwsza scena), którego fanem okazuje się główny bohater grany przez Paula Dano (mocno wtórny, a szkoda bo już kilka razy pokazał, m.in. w "Aż poleje się krew", że ma spore możliwości). Kreowany przez niego Louis jest wykładowcą literatury na prestiżowej uczelni, który zostaje zwolniony, po tym jak dyrektorka placówki przyłapuje go na mało gustownych przebierankach w damską bieliznę.

Kolejnym tropem podjętym przez Berman i Pulciniego było skorzystanie ze sprawdzonej relacji mistrz - uczeń. Dlatego też postawili na drodze Louisa Henry'ego (niesamowicie drażniący Kevin Kline), emerytowanego kolegę młodzieńca po fachu, który w "Wielkim Jabłku" wynajmuje mu pokój. Skontrastowanie ich życiowych postaw (starszy mężczyzna jest ekstrawaganckim, mizoginistycznym i niezbyt otwartym na odmienności dandysem), miało uwypuklić trudną przyjaźń, jaka w końcu połączy tak różne charaktery.

A skoro mowa już o odmienności, to ona była ostatnim pomysłem dwójki reżyserów na rozwinięcie fabuły "Chłopaka...". Louis w gruncie rzeczy przez cały film poszukuje siebie. Z jednej strony ciągnie go do starszych kobiet (to im pragnie wraz z Henrym - mistrzem w tym "fachu" - się wynajmować), z drugiej, podoba mu się seksowna koleżanka z pracy (zupełnie nijaka Katie Holmes), z trzeciej wreszcie, nie jest pewien swojej orientacji seksualnej (ma skłonności transwestyty, relacja z Henrym ma homoseksualne znamiona). "Inni" są też pozostali bohaterowie obrazu Berman i Pulciniego: Gershon (John C. Reilly) - zarośnięty troglodyta o piskliwym głosie, Otto (Jason Butler Harner) - garbus, były współlokator Henry'ego, który ukradł jego Opus Magnum, czy wreszcie sam zbzikowany emerytowany pedagog, walczący o podstarzałe milionerki z podobnymi sobie nieudacznikami.

Wszystkie te elementy są zaprezentowane tak stereotypowo, postacie nakreślone tak grubą kreską, że całość ma, co ciekawe, znamiona parodii (ale niestety nią nie jest). Parodii czego? Choćby nowojorskiej bohemy, którą z taką lubością przedstawia(ł?) w swoich filmach Woody Allen. W "Chłopaku..." nie ma jednak allenowskiego dyskursu, polotu, ironii. Zastępują je prostactwo, banał i pseudointelektualizm.

A także perwersja, z wyraźnym zażenowaniem ukrywana przez głównego bohatera, która zamiast budzić do niego sympatię widza lub przynajmniej stawać się punktem wyjścia do komicznych sytuacji, razi schematyzmem i jest zupełnie aseksualna. Nie dość więc, że nie ma wyuzdanych domin w skórze, to jeszcze zamiast nich są podstarzałe matrony, dające "lanie na kolanie" i mały zboczeniec, który w gruncie rzeczy nie wie, czy jest tym wszystkim podniecony czy zniesmaczony.

Jeśli więc będziecie chcieli znaleźć chłopaka do towarzystwa, niezależnie czy na piwo, czy do łóżka, zdecydowanie odradzam poszukiwanie go w rejonach kin. Skończy się kacem i moralniakiem.

1/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy